środa, 26 grudnia 2018

Kelly Barnhill "Dziewczynka, która wypiła księżyc"

Czy przypadkiem nie wspominałam już, że dobrze jest pisać o miłości? Wydaje mi się, że niejednokrotnie i z całą pewnością nie tak dawno. Otóż wyobraźcie sobie, że za sprawą wspaniałego zbiegu okoliczności ostatnio trafiam na wiele lektur, gdzie miłość gra pierwsze skrzypce. Co ważne, tytuły te nie są historiami o zakochaniu, ale o prawdziwej, dojrzałej, opiewanej przez poetów miłości. I nie, nie robię tego naumyślnie! Książki same wpadają mi w ręce! Tak jakby.

Tym razem w zgodzie z moim zamiłowaniem do rzeczy ładnych, w tym okładek wyjątkowo pociągających, chwyciłam "Dziewczynkę, która wypiła księżyc", bo graficy, którzy projektowali oprawę dali po robocie i należą im się brawa. Czego się spodziewałam? Muszę przyznać - myślałam, że będę czytać książkę dla młodzieży. Sądziłam, że owszem, będzie magiczna, ale przy tym niespecjalnie zmotywuje mnie do jakiejkolwiek refleksji prócz zwykłego zadowolenia z lektury. Zaskoczono mnie jednak tekstem bynajmniej nie o czarach i magii, a o filozofii życia. I ja to lubię, i ja to cenię, i ja mam nadzieję na więcej.

Do rzeczy. Razem z Kelly Barnhill przenosimy się do równoległego świata, który ja podświadomie usytuowałam w Azji. To chyba zasługa bagnistego potwora Glerka, który idealnie pasuje mi do mitologicznego stworzenia pochodzącego ze wschodu. Naszym pierwszym przystankiem jest jednak miasteczko owinięte potężnym szalem smutku. To w nim bowiem rok rocznie w ramach ofiary dla okrutnej Wiedźmy w lesie składane jest najmłodsze dziecko w osadzie. Poświęcenie to ma na celu uśpienie złości potężnej kobiety i ochronę miasta przed jej sadyzmem. Moment, w którym miejscowi oddają się żałobie nad ofiarną owieczką, dla pobliskich moczarów jest skupieniem się na wykonaniu zadania, którym jest uratowanie dziecka porzuconego w niebezpiecznym lesie. Do misji tej wyznaczono Xan - ponad pięciusetletnią czarownicę, która prócz codziennej magii domowo-leśnej poświęca swój cenny czas, by bezpiecznie przenieść porzuconego niemowlaka do nowej, kochającej rodziny. Tak dzieje się od dziesiątek lat, ale w roku, w którym my zawitaliśmy do tego świata coś się zmienia. W Radzie oddającej dzieci ofierze pojawia się młody mężczyzna, którego przeraża okrucieństwo tradycji i zamierza zaradzić jej celom. Kobieta, której córka jest najmłodszą w mieście popada w szaleństwo po utracie dziecka. Xan poi uratowanego bobasa nie tylko światłem gwiazd, ale i ogromnym haustem mocy księżyca, co skutkuje postanowienie, że umagiczniona od tej pory dziewczynka zostanie z nią na moczarach. Wszystkie te elementy sprowadzają się do nieuniknionego - Luna zmieni bieg historii, miejmy tylko nadzieję, że nie stanie się przy tym nikomu krzywda... przynajmniej nie większa niż dotychczas.

Powieść wydaje się banalna, można by przewidzieć ewentualny bieg wydarzeń, ale właściwie niewiele dzieje się tak, jakbyśmy się tego spodziewali. Fundamentalne przekonania ludzkie, gra kłamstwa karmionego przez lata, okrucieństwo otoczone strachem i smutkiem, a wszystko to w kontrze do miłości, która swoją łagodnością potrafi zdziałać prawdziwe cuda.

Jestem zachwycona przeczytaną historią. Podobała mi się piękna opowieść, w której nie zabrakło codziennego, ludzkiego rozchwiania, niepewności, przeszkód i woli ich pokonania. Co więcej, każda postać pełna jest symboliki. Wyobrażam sobie ile pracy musiało kosztować autorkę ich stworzenie. Nawet tak dalekiemu w planie wujowi Gherlandowi nie pozwolono być bezbarwnym, ani po prostu złym. Prześwitami nie większymi od główki igły przedostaje się przez niego cieniutka nić niepewności, być może nawet dobra. Naprawdę biję ukłony za tak fantastyczne tworzenie bohaterów i ich profilu psychologicznego, a Was zachęcam do sięgnięcia po "Dziewczynkę..." choćby po to, by przypomnieć sobie, co w życiu jest tak naprawdę ważne.

piątek, 30 listopada 2018

Jakub Ćwiek "Kłamca 1"

Czy jestem przesiąknięta popkulturowym spojrzeniem na postać Lokiego? Cóż, z moim zamiłowaniem do ekranizacji komiksów Marvela fałszem byłoby uznać, że nie. Widzę go, jako wysokiego bruneta, o bladej twarzy i wrednym uśmiechu. Choć, umówmy się, w przypadku uśmiechu, to i postać opisywana przez Ćwieka może pochwalić się takim, na widok którego człowiek ma wyłącznie ochotę strzelić mu raz, a porządnie. Będąc jednak sprawiedliwą i nie chcąc spisać siebie samej na zupełną hańbę muszę przyznać, że moja, sprawnie działająca wyobraźnia szybko przyzwyczaiła się do nowego boga kłamstwa i jego wyjątkowego stanowiska pracy.

I to właśnie fucha Lokiego zachwyciła mnie najbardziej. Wyobraźcie sobie świat, w którym istnieją postaci z każdej religii, mitologii, legendy i bajki. Wyobraźcie sobie Odyna, który przychodzi na imprezę urodzinową do Piasta Kołodzieja, gdzie przez przypadek spotyka Królika Wielkanocnego. To mniej więcej ten rodzaj abstrakcji. I właściwie wcale by nas to nie zdziwiło, gdyby nie odważne zestawienie tego z wiarą chrześcijańską, która ze względu na swoją rangę we współczesnym świecie chroniona jest swego rodzaju kloszem. Czy jest to zasadne czy nie, to już zostawmy do polemiki teologom i innym zainteresowanym. W "Kłamcy" autor wspaniale uczłowieczył nie tylko Lokiego, ale również Zastępy Anielskie. I nie chodzi mi wyłącznie o zadufanego w sobie archanioła Michała i jego ewidentne zakompleksienie ego, ale również o tych mniejszych urzędników niebios. Wyobraźcie sobie, że wchodzicie do przychodni lekarskiej, a na recepcji siedzi ktoś, kto ewidentnie nie ogarnia - przekręca nazwisko, myli się w peselu i koniec końców zapisuje zamiast do dentysty, do ginekologa. A teraz przełóżmy to na realia niebios. Każdemu z nas przypisany jest anioł stróż i niestety ich kwalifikacje czasem pozostawiają wiele do życzenia. A może to po prostu nasz świat jest tak odmienny od tego, w którym przyzwyczaili się pracować? W każdym razie możemy trafić  na konkretną ciamajdę i być szczerze zmartwionym o własne zdrowie i życie. 


I w tym momencie pojawia się miejsce dla naszego bohatera (choć to określenie jakoś średnio mi pasuje). Loki jest wyśmienitym kłamcą, oszukańcem, cwaniakiem i co najważniejsze, może robić wszystko to, na co aniołom nie pozwala ich etyka zawodowa. Tak więc niebiańscy wykorzystują Kłamcę do brudnej roboty - zabijania niewinnych, oszustwa, walki z wiatrakami i kanciarstwa, płacąc mu w anielskiej walucie - piórach.

Loki sprawia, że ludzie zaczynają na powrót wierzyć w Boga. Bierze udział w akcji antyterrorystycznej mającej na celu uwolnienie królewskich dzieci z rąk antycznego boga sądu ostatecznego. Próbuje ratować kobietę z marginesu społecznego przed śmiercią z rąk mafijnych windykatorów. Ratuje samobójcę przed wiecznym potępieniem. Przybija piątkę Światowidowi. Nawet na chwilę pojawia się na naszych, polskich ziemiach. Wszystko to splata się z jego codziennym życiem i przyszłością, która chyba jakaś go czeka. 

Szczerze mówiąc nie wiedziałam do końca czego powinnam się spodziewać po "Kłamcy". Siadałam do lektury spodziewając się jednowątkowej powieści, a okazało się, że mam przed sobą książkę pełną spójnych opowiadań, które łączą się w całość losów boga kłamstwa. O dziwo, naprawdę bardzo odpowiada mi tego typu narracja. Podobała mi się zmienność zadań stawianych przed Lokim, zmienność miejsc, w których się znajdował i ludzi, których spotkał po drodze. Co więcej, pisarz nie dał nam zapomnieć kto jest podstawową obsadą naszej historii i dzięki temu zapewnił nam stabilność w dość wartko biegnącej akcji. Sam Loki zaś jest ciekawą, niejednoznaczną postacią. Niby cwaniak dbający wyłącznie o własny zysk, a jednak prześwitują przez niego ludzkie okruchy dobra, dzięki czemu zyskuje naszą sympatię. Nie wolno nam też zapomnieć o humorze całości. Były momenty kiedy sarkazm i ironia przemycane przez Ćwieka trafiały do mnie bardziej niż rzewnie wylewane łzy. Doskonale dopełniały całości abstrakcji, której jakoś tak dziwnie blisko do rzeczywistości.

Czy polecam książkę Ćwieka? Tak. Czy czytałam wcześniej coś spod jego pióra? Nie. Czy sięgnę po kolejną część "Kłamcy"? Zdecydowanie!




Za książkę, która była wspaniałą niespodzianką i możliwość jej zrecenzowania serdecznie dziękuję
Wydawnictwu SQN!

wtorek, 6 listopada 2018

Emilia Kiereś "Złota Gwiazdka" PRZEDPREMIEROWO!

Chciałam uroczyście ogłosić rozpoczęcie sezonu bożonarodzeniowego! W naszym domu pozwoliliśmy sobie na szybkie losowanie Mikołaja, a to oznacza, że śmiało można zastanawiać się nad prezentami dla najbliższych i dekoracją mieszkania na święta. By nie przesycić atmosfery na niemal dwa miesiące przed pojawieniem się na niebie wigilijnej, pierwszej gwiazdki - wprawianie siebie samej w bożonarodzeniowy nastrój zaczynam od książek i filmów. Cudownie się złożyło! Emilia Kiereś ze swoją "Złotą Gwizdką" trafiła w moje ręce kilka dni temu, tym samym rozpoczynając nieco dłuższe niż te tradycyjne, adwentowe odliczanie. Pozwólcie więc, że zdradzę Wam słów kilka na temat tej niezwykłej historii, która właśnie dziś ma swoją premierę. 

Pamiętacie może małą Marysię, która z Panią Wróżką wieszała na drzewku wiśni srebrne dzwoneczki? Otóż Marysia ta skończyła już piętnaście lat, a jej maleńki braciszek - Antek, też nie jest już tycieńkim niemowlakiem. Antosiek ma lat dziewięć, więc nie jest już małym dzieciakiem, choć chyba czasem trochę za tym tęskni. Brakuje mu przytulenia mamy, zabawy z siostrą i majsterkowania z tatą. Wszystko zmieniło się od kiedy w rodzinie pojawiło się jeszcze jedno dziecko - Stanisław. Stasiek jest malutki, ciągle płacze i nie daje nikomu spać. Uwaga każdego członka rodziny skupia się na tym berbeciu, na jego pieluszkach, kocykach i śpioszkach. Nikt już nie przejmuje się tym, by choć na chwilę usiąść z Antkiem i na przykład poczytać na dobranoc, czy pograć w planszówkę. Życie opuszczonego dziecka jest trudne, zwłaszcza w okresie tuż przedświątecznym.

W tym roku Boże Narodzenie rodzina Antka spędza u cioci Ani, gdzie kuzynka Tereska wyczekuje już swojego ulubionego brata. On zawsze ma tyle świetnych pomysłów na zabawę! Trudno się z nim nudzić, zwłaszcza, gdy na dworze tak pysznie sypie śnieg! Coś jednak w Antku się zmieniło, czego najlepszym przykładem są jego zniknięcia, kiedy to w zimowej wersji indiańskiej przepaski biega po pobliskim Lasku za postacią w czerwonej czapce. Co jednak jeśli czerwona czapeczka faktycznie jest elfem? W końcu każde pojawienie się jej zwiastuje pruszący śnieg. Jest wiele pytań, na które nasz bohater musi znaleźć odpowiedzi często metodą prób i błędów. I to właśnie te błędy okażą się najistotniejsze, mimo, że przyniosą nieco smutku i łez.

Antek szybko przekonuje się, że nawet magiczne stworzenia mają całkiem przyziemne problemy. Dobrze więc mieć przy sobie rodzinę w komplecie, a swoje obawy od czasu do czasu wypowiedzieć na głos, by usłyszeć ich faktyczne brzmienie i wagę.

"Złota Gwiazdka", to wspaniała historia o dziecięcej szczerości i jej troskach. Sama nigdy nie doświadczyłam posiadania młodszego rodzeństwa, ale i bez tego pamiętam, jak nękały mnie obawy niemal identyczne do tych antośkowych. Co jeśli mama kocha mnie już mniej? Dlaczego nikt nie ma dla mnie czasu? Na pewno nikogo już nie obchodzę! Po co się starać, skoro wszyscy w koło są ważniejsi ode mnie? Psychologiem nie jestem, ale książka ta jest potwierdzeniem tego, że wszystkie dzieci zmagają się z podobnymi rozterkami. Wiecie natomiast jaki jest na nie sposób? Miłość! Miłość jest odpowiedzią na wszystkie troski. Miłość potrafi rozprawić się z każdym problemem. Nigdy jej nie brakuje, ba! mnoży się w szalonym tempie, jeśli tylko jej na to pozwolimy! Po prostu miłość. 

Z lektury na lekturę staję się coraz większym fanem twórczość Emilii Kiereś. Ujmuje mnie ciepło bijące z jej słów i opowiadanych historii. Autorka nie boi się obnażać naturalnych obaw najmłodszych, nie tylko wyjaśniając im, że wszystko to jest normalne, ale również podpowiadając jak radzić sobie z każdą trwogą. Co więcej, przemyca w opowiadaniu dla dzieci wskazówki dla dorosłych! Etykiety zachowań, na których możemy się wzorować oraz sytuacji, na które powinniśmy zwracać uwagę. 

Finalnie i co chyba najważniejsze "Złota Gwiazdka" to książka po prostu o miłości. O miłości ujawniającej się we wsparciu, opiece, szczerości, miłosierdziu, dobroci, prostych gestach i wdzięczności. Dobrze jest mówić dzieciom o miłości!

        

Za książkę i możliwość jej zrecenzowania bardzo dziękuję Redakcji Wydawnictwa Akapit Press :) 



niedziela, 28 października 2018

Zbigniew Niedźwiecki Ravicz "Daisy - błękitna tożsamość"

Smutna niedziela. Za oknem deszcz, szare niebo i nieprzyjemny chłód. Ja jednak, dzięki książce "Daisy - błękitna tożsamość" przeniosę się na chwilę z powrotem do miesięcy letnich. W tym roku za cel swoich wakacji wybraliśmy Dolny Śląsk, a dokładnie kołnierz okalający Góry Sowie. Weszliśmy na Wielką Sowę, pojechaliśmy do Zamku Czocha, do Zamku Grodno, przeszliśmy podziemny projekt Riese i w końcu odwiedziliśmy Zamek Książ. I to właśnie w tym ostatnim miejscu weszłam w posiadanie książki Zbigniewa Ravicza. Choć silne postanowienie dotyczy zaprzestania kupowania książek, dopóki zdecydowana większość z półek nie będzie przeczytana, to nie mogłam odmówić sobie takiego rodzaju pamiątki z pierwszych małżeńskich wakacji.

Każdy, kto kiedyś przekroczył próg Zamku Książ doskonale wie kim jest tajemnicza, błękitnokrwista Daisy. To oczywiście Maria Teresa Oliwia Hochberg von Pless - angielska arystokratka, którą poznajemy już we wczesnych latach dzieciństwa. Dziewczynka od zawsze marzy o życiu jak z bajki - o wielkiej miłości, oczywiście, o przystojnym księciu i serii przeciwności losu, przez które dwoje zakochanych musi przejść, by żyć długo i szczęśliwie. Co jednak, jeśli marzenia spełniają się w sposób zbyt dosłowny. Daisy bowiem, będąc nastolatką, zakochuje się w Georgu Cooperze, który wykorzystuje jej lekkomyślność, by igrać z niezwykle piękną matką dziewczyny - Patsy. Gdy jednak ta brutalnie odrzuca jego zaloty i zabrania córce spotykania się z nim, zainteresowanie arystokracji przyciąga nowa postać w towarzystwie - Jan Henryk von Hochberg. Mężczyzna traktowany jest nieco przedmiotowo, jak każda dobra partia, która umożliwia rodzinom wydanie córki w dobre i zamożne ręce. To nie przeszkadza Patsy, która już tworzy plan, jak wydać za mąż swoją najstarszą córkę. Możecie się domyślić, że jak każde przedsięwzięcie tej niezwykłej matrony i ten zamysł kończy się sukcesem. W ten sposób ta młodziutka, piękna Daisy wychodzi za mąż i staje się hrabiną Hochberg. Czy jednak podobne losy faktycznie były jej pisane? Czy pisana była jej świetlana przyszłość i prawdziwe szczęście?

Książka Ravicza jest przykładem na to, że historia jak zwykle pisze najlepsze scenariusze. Okrucieństwo dziewiętnastowiecznej codzienności dotyka do głębi. Z jednej strony każdy z nas chciałby pozwolić sobie na słodką bezczynność w pełnym luksusie, z drugiej jednak gęsia skórka wychodzi na ramiona każdemu, kto miałby wziąć ślub z rozsądku, z osobą której nie kocha, a która po krótkim czasie okazuje się nawet w niewielkim stopniu niewarta naszego zaufania. Jedno jest pewne - lektura tej sfabularyzowanej biografii sprawiła, że historia Daisy zaciekawiła mnie jeszcze bardziej, niż ten skrawek opowiedziany przez przewodnika w muzeum zamku. Zamierzam w niedalekiej przyszłości sięgnąć po oryginalne pamiętniki tej wyjątkowej księżnej w nadziei na poznanie jej dalszych losów. To wspaniałe połączyć poznawanie nowych miejsc z zagłębieniem się w historię mieszkańców. Nareszcie puste meble zza muzealnej witryny nabrały życia. 

Autor, który, jak po krótkich poszukiwaniach się okazało, jest dramaturgiem prowadzi przyjemną opowieść o losach wysoko urodzonej, angielskiej damy. Jego język nie jest zbyt perlisty, mimo zachowania manier XIX wieku, dzięki czemu lektura płynie lekko i łatwo się w niej zanurzyć. Mam nadzieję, że w niedługim czasie pojawi się druga cześć "Błękitnej tożsamości", ale do tego czasu polecam Wam pierwszy tom. Zapewniam, ze nie zostaniecie przegnieceni historycznymi faktami, ani datami, a zamiast tego oczaruje Was po prostu historia pewnej zagubionej w obcym świecie dziewczyny, która w dość okrutny sposób dowiaduje się, że życie bynajmniej bajką nie jest.

PS. Proszę wybaczcie małemu wydawnictwu ich błędy redakcyjne!

sobota, 6 października 2018

Elisa Puricelli Guerra "Ucieczka z Krainy Czarów" PRZEDPREMIEROWO!

Każdy krok w stronę dorosłości uczy nas niejednoznaczności. Nagle pozytywne nie zawsze jest dobre, a złe okazuje się po prostu skomplikowane. I choć może wielu z nas chciałoby móc klasyfikować świat w czerni i bieli, to doświadczenie uczy, że jest to dalece niewykonalne. Wszystko dzięki czasowi - jeśli pozwolisz, by upłynęło go nieco więcej, a pierwsze wrażenie miało możliwość ewoluowania w prawdę, wtedy masz szansę na zrozumienie. 

Dziwnie jest pisać o kimś, kto nie ma nawet własnego imienia. Moglibyście pomyśleć, że brak imienia, to też swego rodzaju nijakość, ale chyba nie w tym przypadku. Przyszła Królowa - bohaterka "Ucieczki z Krainy Czarów" bynajmniej nijaka nie jest. Jest pełna pasji, charakteru, zadziorności. Czy nie takie bohaterki lubimy najbardziej? I choć większy komfort sprawiłoby mi nazywanie jej na przykład Anią, to nie mogę tak po prostu, przez zwykłe widzimisię zmienić jej imienia. W życiu nie ma tak dobrze, czasem trzeba postępować tak, jak zaplanował nam to los, prawo, czy setki wcześniejszych władczyń krainy. Tak więc ja będę opowiadać Wam o przygodach Najjaśniejszej Królewny, a ona sama będzie musiała zmierzyć się z narzuconą jej przyszłością, która jak pewnie zgadujecie, nie maluje się w barwach różu i błękitu. 

Umówmy się, która niemal czternastoletnia dziewczynka chciałaby za chwilę zostać usidłana przez tysiące obowiązków piastowanych przez typową królową? Żadna! Albo przynajmniej nieliczna... Młode dziewczynki chcą przygód! Chcą swobody! Chcą wolności! A nie nauki dworskich obyczajów. Niektórzy (zwłaszcza dorośli) tego nie rozumieją. Próbują namawiać, zmuszać, nawet używać siły, byle tylko zapobiec niebezpiecznym, w ich rozumieniu, anarchicznym zapędom. A to przecież nie anarchia, ale chęć życia, zaś zbyt silny nacisk sprawia, że i opór rośnie. Dlatego też Przyszła Królowa, która dosyć ma dyktatury Prawa, postanawia bunt. Zafascynowana dawno zapomnianymi książkami planuje ucieczkę za mury zamku. Podróż w celu odnalezienia Czasu pozwoli zatrzymać go na jakiś czas i odwlec dzień małżeństwa oraz koronacji do chwili, aż będzie na nie gotowa. 

W tym momencie wpadamy w cudowny wir wydarzeń. Przyszła Królowa dba o to, by zegar na królewskim ratuszu stanął, a co za tym idzie w pałacu zapanował chaos. Po cichu wymyka się bramą na chwilę opuszczoną przez strażników i (ta-dam!) jest wolna. Tylko co dalej? Po prostu ruszyć do przodu? Można spróbować. Los jest jednak przewrotny - dziewczynka wpada w sidła okolicznych rzezimieszków, ale udaje jej się pod przebraniem kuchareczki wkupić w łaski Słodkogorzkiej. Na nieszczęście pojawia się też Biały Rycerz - jeden z żołnierzy gwardii królewskiej, szkolony specjalnie do tego, by opiekować się Przyszłą Królową. Młody mężczyzna psuje kamuflaż naszej bohaterki, a co za tym idzie wystawia jej los na kaprys kilkorga sierot. Chyba, że Przyszła Królowa wykaże się sprytem, zdolnościami aktorskimi i inteligencją. Trzeba jednak uważać, bo kłamstwa prędzej czy później zawsze wyjdą na jaw, a ich konsekwencje mogą być naprawdę niebezpieczne. 

"Ucieczka z Krainy Czarów", jak pewnie wielu z Was się domyśliło, bazuje na świecie stworzonym przez Lewisa Carolla, choć wydaje mi się być bardziej realna od "Alicji w Krainie Czarów". Spytacie skąd to zdanie. Otóż zagłębiając się w losy Przyszłej Królowej mimo magii, abstrakcji i absurdu łatwo znaleźć sens całej historii. Zrozumieć ją nie tylko od strony bajki czytanej na dobranoc, ale również ważnej nauki na przyszłość dla każdego młodego czytelnika. Nauki o niejednoznaczności, o potrzebie poznawania historii ludzi wokół, o niezbędności przyjaźni, o oddaniu i odwadze. Po prostu - o życiu. 

Powieść sprawiła mi mnóstwo frajdy podczas czytania. Dobrze było przypomnieć sobie świat nieco niepokojącej magii, a przy tym wgłębić się w fantastyczne przygody kilkorga młodych ludzi. Poza tym przyznaję, że nie mogłam doczekać się chwili, w której Przyszła Królowa otrzyma własne imię, a my odkryjemy kto jest narratorem tej niesamowitej historii. Podsumowując - polecam Wam "Ucieczkę z Krainy Czarów" z całych sił i obiecuję, że nie będziecie się nudzić ani przez moment!


                                                        
Za książkę i możliwość jej przedpremierowego zrecenzowania bardzo dziękuję Redakcji Wydawnictwa Akapit Press :) 

niedziela, 16 września 2018

Agnieszka Tyszka "Czego uszy nie widzą"

Dawno nie było tu powieści dla nastolatek! Chociaż nie, chyba była. Ale za to dawno nie było tu powieści dla nastolatek polskiego autora! A nie, no z tym też trudno się zgodzić. Wiem! Dawno nie było tu powieści dla nastolatek, polskiego autora, w której główną rolę odgrywają siostry. Holender, to też nie jest prawdą. Wiecie co? Dawno nie było tu powieści dla nastolatek, pisanej przez polskiego autora, w której główną rolę odgrywają siostry, a najstarsza z nich ma na imię Michalina. Uf... to wstęp mamy już za sobą.

A więc: nie tak dawno temu, w małym domku na ulicy jednego z przodujących w ofiarności świętych mieszkały trzy siostry - Michalina, Karolina i Zuzanna. Do rodziny tej należy też pies imieniem Pimpek. Mama wiecznie w biznesowych delegacjach. Tata na betonowym słupie szuka sensu życia. Ogólnie życie jak sami rozumiecie nie rozpieszcza dziewczynek. Pewnego wieczora pojawia się kolejna twarz do wykarmienia w postaci ojca ojca, czyli dziadka o dźwięcznym imieniu Melchior, a w ślad za nim pysk kota imieniem Baltazar (Kacper, Melchior i Baltazar, nadążacie?). I tutaj tak naprawdę dopiero się zaczyna. Dziadek wprowadza w domu własne reguły: owsianka na śniadanie, zdrowa żywność na resztę dnia, gimnastyka, porządki w pokojach oraz codzienna dawka mądrości ludowych, czyli po ludzku mówiąc przysłów. 

Całe szczęście siostry Bronzik nie dadzą sobie w kaszę dmuchać (dalej mkniemy motywem przysłów polskich) i nie pozostają dziadkowi bierne. Same odnajdują kontratakujące przysłowia, na śniadania spożywają jogurty i grzanki, a w razie potrzeby nie będą się bały wynieść z domu rozstawiając na podwórku wakacyjny namiot. A niech staruszek wie, że nie są bezbronne! Przynajmniej w domu, bo w szkole w przypadku Miśki różnie bywa. Wiecie, ostatnia klasa gimnazjum, zbliżają się egzaminy, od których tyle zależy, do tego niespełnione zauroczenia i wieczne niezrozumienie ze strony koleżanek. Niby jest szansa na chwilę oddechu dzięki szkolnemu kółku teatralnemu, ale na zbyt wiele nikt by nie liczył. Chyba, że wydarzy się coś nadzwyczajnego, na przykład nowa dziewczyna w klasie i jej przywiązanie do jedynego chłopaka, który kiedykolwiek wpadł ci w oko.

Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że książka, której tytuł widzicie w nagłówku jest moją, jak dotąd, ulubioną powieścią Agnieszki Tyszki. Pełna zrozumienia, młodzieńczej i dojrzałej niepewności, życzliwości i prostoty. Cudo! Jestem zachwycona nie tylko siostrami Bronzik, które bez dwóch zdań tworzą filar całej historii, ale przede wszystkim ich Dziadkiem. Sama ledwo pamiętam swoich i ta tęsknota prawdopodobnie budzi się automatycznie, gdy czytam coś o starszych panach, ale Melchior, to jest inna bajka. Ten facet ma w sobie coś niesamowitego. Wiecie co to takiego? Szczerość. Często, gęsto starsze osoby kojarzą nam się z wszystkowiedzącymi facetkami (bo te słowo wydaje się pasować najbardziej), które stoją pierwsze w kolejce do oceniania i drzwi w tramwaju. Z Melchiorem jest inaczej. On chce naprawić błędy, przyznaje się do nich, jest subtelny i brak w nim roszczeniowości. Świetnie stworzona postać, a sama narracja i fabuła książki, to taka przyjemna, pełna humoru rozrywka! Polecam Wam z całego serca, a sama biorę się za biografię księżnej Daisy, której recenzji możecie się niedługo spodziewać. Serwus!

wtorek, 31 lipca 2018

Jenny Han "Do wszystkich chłopców, których kochałam"

Jestem szybka jak błyskawica. Zobaczyłam trailer filmu dla nastolatek produkowanego przez Netflixa i z miejsca doszłam do wniosku, że muszę jak najszybciej zdobyć książkę i ją przeczytać jeszcze przed datą premiery ekranizacji. Dzięki takiemu zabiegowi nie tylko świetnie się bawiłam czytając historię spod pióra Jenny Han, ale także później mogłam na świeżo porównać historię przedstawioną na kartkach papieru, z tą z ekranu mojego komputera. Nieco gorzej u mnie z prędkością pisania recenzji, bo książkę przeczytałam już chwilę temu, ale nad tym jeszcze popracujemy!

Nie jest łatwo być środkowym dzieckiem, a już z pewnością nie środkową siostrą. Dopada cię wtedy coś na wzór bycia średnim we wszystkim. W rodzinie Covey od śmierci matki wszyscy na swój sposób ułożyli sobie życie. Najstarszej siostrze - Margot przypadła rola głowy rodziny, młodsza - Kitty jest zadziornym rozrabiaką, ojciec po prostu stara się jak może, a Lara Jean? Cóż ona odpływa nieco w świat marzeń. Jedną z form tej ucieczki jest pisanie listów do chłopców, którzy skradli jej serce i wzbudzili całe oceany uczuć. Rzecz w tym, że listy pisane są raczej ku oczyszczeniu duszy, schowane głęboko w szafie, za siedmioma płaszczami i siedmioma pudłami po butach.

Wraz z wyjazdem starszej siostry na studia do Europy, to na naszą bohaterkę spadają obowiązki matczyne. Musi opiekować się ojcem, młodszą siostrą, domem i do tego nadążać z własnym, nastoletnim życiem. Jak nie trudno się domyślić bycie gospodynią domu nie wychodzi Larze Jean najlepiej. Po serii potknięć na polu rodzinnym przychodzi coś gorszego. Coś dużo, dużo gorszego. Upokorzenie na polu sercowym. Jej listy w sposób magiczny, niewytłumaczalny, groteskowy i okrutny wpadają w ręce wszystkich chłopców, do których napisała. Może nie byłoby to też tak potworną zgrozą, gdyby nie fakt, że jeden z nich jest sympatią Margot. 

Jak wiadomo najlepsze plany to te, wymyślone na prędce. Zgodnie z tą filozofią Lara Jean ląduje w ramionach gwiazdki szkolnej drużyny lacrossa - Petera Kavinskyego, tworząc z nim fikcyjną parę na rzecz uspokojenia emocji zarówno adresatów jej listów, jak i byłej dziewczyny nastolatka. Pewnie domyślacie się, że sprawy zamiast wyjść na prostą komplikują się jeszcze bardziej. A wszystko przez te kilka niewinnych listów...

"Do wszystkich chłopców, których kochałam" poprawiło mi humor na dobre kilka dni. Książka jest pełna humoru, życzliwości i ciepła. Odkryłam w sobie na nowo miłość i tęsknotę do czasów nastoletnich, do pierwszych zauroczeń, niepewności, planów na siebie. Mogę szczerze polecić tę biblioteczną pozycję. Tylko proszę nie wymagajcie od niej bycia drugim "Ulissesem". To książka dla nastolatek, o nastolatkach, z nastolatkami w tle, a nie literatura klasyki. Zauważyłam ostatnio tendencję czytania, oglądania lub słuchania czegoś i wymagania od tegoż mistrzostwa świata nie w swojej dziedzinie. Nie róbmy tak, proszę. A do czytania Jenny Han zachęcam! Serwus!