poniedziałek, 30 września 2019

Jakub Ćwiek "Kłamca II"

Co sądzicie o wizji, w której wiara chrześcijańska w pewnym momencie historii zaczyna zależeć od bogów nordyckich i greckich? Szalony pomysł, prawda? A gdybym Wam jeszcze powiedziała, że skrzaty u świętego Mikołaja wcale nie pracują tam dobrowolnie i właściwie takimi zwykłymi skrzatami nie są? A! I jeszcze warto zaznaczyć, że nawet aniołowie nie zawsze radzą sobie ze zwykłymi śmiertelnikami.

Kuba Ćwiek jest mistrzem żartu. Potrafi w łagodny, aczkolwiek wyrazisty sposób wytknąć człowieczą głupotę. Najcenniejsze w jego zabiegach jest jednak to, że w słowach, które pisze nie czuć pogardy i snobizmu, a raczej przybicie soczystej piątki i ledwo słyszalny wspólny chichot. Postać Lokiego arcysprytnego i kłamliwego jak diabli jest o tyle ciekawa, że przy tym nie brak mu miliona ludzkich cech takich jak strach czy pycha. Może jest w dużej mierze zaczerpnięty z mitologii Skandynawów, ale polski pisarz obdarował go szczególnie ciętym językiem, nieprzeciętną inteligencją i cholernie przystojną twarzą.

Tę część Kłamcy podzieliłabym chyba na cztery główne części: Jenny, Hades, Pasja i Mikołaj. Każdy wątek jest doskonały w swoim, poniekąd brutalnym, zderzeniu z rzeczywistością. Najpierw ratujemy kobietę z opresji i podziwiamy siłę sławionego archanioła. Następnie tropimy bandę zapyziałych mieszkańców Olimpu ukrywających się w nowojorskich melinach i nie tylko. Następnie odkręcamy idiotyczny błąd przyjaciela, który zmusza nas do odegrania prawdziwej szopki. Finalnie lądujemy na Biegunie Północnym otoczeni bandą karłów, którzy do żywego nas nienawidzą i właściwie może warto by było zacząć modlić się o cud.

Wprowadzenie do historii postaci kobiecej i dwóch pomocników (których nomen omen pod koniec widziałam jako ulubioną gangsterską parę z Pulp Fiction) było strzałem w dziesiątkę. Nie tylko jeszcze lepiej osadziło to opowiadania w ziemskiej rzeczywistości, ale jednocześnie dało możliwość znalezienia nowych ulubieńców, z którymi w ten, czy inny sposób możemy się utożsamiać. 

Całość, jak zwykle, czytało się ultra szybko z nieustającym półuśmiechem na twarzy i przestrachem, że książka ma ograniczoną liczbę stron i zaraz się skończy. Język jest prosty, ale nie infantylny. Odniesienia do popkultury to cudo. Naśmiewanie się z grubego Bachusa, lekki niepokój związany z postacią Erosa i doszczętnie zmiażdżone marzenia na temat wioski świętego Mikołaja - cenię, cenię. W każdym razie namawiam Was do lektury, a sama uciekam umierać w agonii wysokiej gorączki (niech żyje jesień!). Serwus, Ludu Książki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz