Chyba
odkryłam kolejnego autora, który trafi na listę ulubieńców. A
wszystko dzięki temu, że dostałam od Świętego Mikołaja prezent,
od którego wzbraniałam się wiele lat i który uważałam poniekąd
za koniec cudownej epoki papieru. Tak, mowa tutaj o czytniku książek
elektronicznych. Gdyby nie on i możliwość dotarcia do tańszej i
dużo lżejszej wersji książki (waga jest szczególnie znacząca w
przypadku, gdy czyta się w komunikacji miejskiej, albo podczas nudnych wykładów), to chyba nie zdecydowałabym się na zakup
książki, którą oznaczyłam wielkim znakiem zapytania. Skąd ten
pytajnik? Otóż słyszałam o Sandersonie wiele dobrego już
wcześniej, ale zazwyczaj gdy ktoś poleca mi książkę używając
do tego miliona słów pochwały i zachwytu, mam wobec niej ogromne
oczekiwania i rzeczona wspaniałość finalnie mnie potwornie
zawodzi. Złamane serce, płacz, rwanie włosów z głowy, te
sprawy, rozumiecie? W tym wypadku jednak, całe szczęście, nie
nastawiałam się zbytnio na arcydzieło i dzięki temu uratowałam
samą siebie od ogromnej tragedii!
Ale
do rzeczy. Wyobraźcie sobie świat, w którym brakuje zieleni, z
nieba którego zamiast deszczu spada popiół. Świat który dzieli
się na bogatych i przymierających głodem. Świat, w którym
przeżycie wydaje się nie mieć sensu. W takim właśnie miejscu
poznajemy naszych bohaterów - nastoletnią Vin i ocalałego
Kelsiera. Ona, to członkini złodziejskiej szajki skaa, która to grupa stara
się zwinąć możliwie jak największą kwotę niezauważalnie dla strażników spokoju w Luthadelu. On, to genialny
rzezimieszek, który od chwili ucieczki z aresztu Ostatniego
Imperatora zmienia swoje plany na zdecydowanie bardziej
altruistyczne, niejako wręcz cudotwórcze. Ich ścieżki krzyżuje
pozorny zbieg okoliczności. Trudno bowiem mówić o przypadku w
chwili gdy obojga naszych towarzyszy łączy coś tak niezwykłego
jak allomancja. To niezwykłe słowo określa rodzaj magii
pozwalający władającym nią ludziom na spalanie metali, a wraz z
tą czynnością ich ciału na rzeczy niespotykane.
Skoro
już udało mi się niejako wprowadzić Was w klimat, który stworzył
specjalnie dla nas Brandon Sanderson pozwólcie, że przejdziemy do
konkretów. Otóż Kelsier tworzy zupełnie nową szajkę przestępców, która
ma wprowadzić w mieście totalny chaos i przejąć władzę nad
stolicą. By tego dokonać musi poradzić sobie z arystokracją,
wojskiem i samym Ostatnim Imperatorem. Jak to bywa w świecie – tam gdzie przygoda, potrzebna jest również drużyna. Idąc za ciosem Kel zbiera
pokaźną grupę miejskich zbirów, z których każdy włada wyjątkową zdolnością. Tym sposobem i Vin zostaje wciągnięta do niezwykłego planu. Jej rola polega na wcieleniu się w rolę jednej z młodych arystokratek, by dzięki temu wyciągnąć jak najwięcej informacji z cotygodniowych bali i innych spotkań beztroskiej młodzieży wyższych sfer. Co jednak, jeśli Vin zatraci siebie podczas takich przemian? Problemem może okazać się również swego rodzaju słabość naszej bohaterki do pewnego panicza oraz niezwykły dar Kelsiera do pakowania się w tarapaty na granicy życia i śmierci. Czy plany przyjaciół mogą się ziścić? Czy uda im się obalić Ostatniego Imperatora? A co z ludzką stroną każdego z nich? Podobna misja może przynieść wiele strat i krzywdy nie do naprawienia.
"Z mgły zrodzony" jest jednym z grubszych tomiszczy, które ostatnio czytałam, a mimo to połknęłam je w zaledwie chwilkę. Język, którym posługuje się Sanderson jest prosty, ale bynajmniej nie kolokwialny czy zbrutalizowany. Historię czyta się więc z odczuwalną łatwością zatrzymując się jedynie na początku podczas poznawania nazw własnych i imion. Książka jest też przykładem doskonałego wyważenia między akcją, dialogiem i opisem. Jeśli tak jak ja, lubicie mieć jasno naszkicowany świat, w którym się poruszacie, to w przypadku tej lektury, będziecie zachwyceni ponurością, mgłą i brudem wypływającym ze stron "Z mgły zrodzonego". Dodatkowo postaci są również pełne życia - niejednoznaczne, wzbudzające w nas nie tylko sympatię, ale też zrozumienie, czy złość z powodu przywiązania, które rodzi się z każdym kolejnym zdaniem.
Nie wiem czy podsumowanie w tym przypadku jest w ogóle potrzebne, zważywszy na całą masę pochwalnych słów, które przed sekundą padły. Dodać mogę jedynie tyle, że jestem po dobrych dwóch tygodniach od zakończenia czytania, a nadal się zachwycam i zacieram ręce na kolejne lektury spod pióra Sandersona. Ach gdybym tylko nie musiała 8 godzin dnia spędzać za biurkiem w pracy! Tyle książek na mnie czeka!
"Z mgły zrodzony" jest jednym z grubszych tomiszczy, które ostatnio czytałam, a mimo to połknęłam je w zaledwie chwilkę. Język, którym posługuje się Sanderson jest prosty, ale bynajmniej nie kolokwialny czy zbrutalizowany. Historię czyta się więc z odczuwalną łatwością zatrzymując się jedynie na początku podczas poznawania nazw własnych i imion. Książka jest też przykładem doskonałego wyważenia między akcją, dialogiem i opisem. Jeśli tak jak ja, lubicie mieć jasno naszkicowany świat, w którym się poruszacie, to w przypadku tej lektury, będziecie zachwyceni ponurością, mgłą i brudem wypływającym ze stron "Z mgły zrodzonego". Dodatkowo postaci są również pełne życia - niejednoznaczne, wzbudzające w nas nie tylko sympatię, ale też zrozumienie, czy złość z powodu przywiązania, które rodzi się z każdym kolejnym zdaniem.
Nie wiem czy podsumowanie w tym przypadku jest w ogóle potrzebne, zważywszy na całą masę pochwalnych słów, które przed sekundą padły. Dodać mogę jedynie tyle, że jestem po dobrych dwóch tygodniach od zakończenia czytania, a nadal się zachwycam i zacieram ręce na kolejne lektury spod pióra Sandersona. Ach gdybym tylko nie musiała 8 godzin dnia spędzać za biurkiem w pracy! Tyle książek na mnie czeka!
Mała
dygresja: sekundę temu, nieco zdziwiona odkryłam, że "Z mgły
zrodzony" jest pierwszą częścią trylogii. A to oznacza, że
mam jeszcze trzy, prawdopodobnie równie świetne książki przed
sobą! Potwornie mnie to cieszy i już nie mogę doczekać się
lektury. W
każdym razie, polecam się na przyszłość i już teraz zapraszam
Was za jakiś czas na kolejne recenzje Sandersona i nie tylko.
Serwus, Ludu Książki!