wtorek, 29 maja 2018

Maggie Stiefvater "Złodzieje snów"

Powiedzmy sobie szczerze: nie ma chemii między mną a kruczymi chłopcami. Przynajmniej nie w przypadku drugiej części serii. Wydawało mi się, że coś zaiskrzyło podczas lektury jedyneczki, ale jeśli chodzi o "Złodziei snów", to wszystko zdechło. Wiem, że przemawia przeze mnie swego rodzaju choroba dwubiegunowa, bo w poprzedniej recenzji nie mogłam wyjść z zachwytu, ale w tym przypadku, uwierzcie mi, było zupełnie inaczej. Książkę czytałam niemal dwa miesiące. Czasem szło dobrze, czasem trzy strony i sięgałam po coś innego. Wydaje mi się, że to, co najbardziej mi przeszkadzało, to swego rodzaju chaos. Przyłapałam samą siebie nie raz na tym, że czytałam bieg wydarzeń i nagle nie rozumiałam dlaczego jestem właśnie w tej części historii i jak się do niej dostałam. Pamiętajmy jednak, że to dopiero wstęp do recenzji, więc poprzestańmy na tym i weźmy się za samo sedno.

Blue Squat nadal poszukuje Glendowera, choć po ostatnich incydentach z Adamem w roli głównej siła linii mocy zdecydowanie przycichła. Gansley się martwi, Noah prześwituje, Adam chodzi jak cykająca bomba zegarowa, a Blue musi znosisz wszystko to jednocześnie. Tym razem naszą uwagę przyciąga jednak postać najrzadziej wspominana w poprzedniej części - Ronan. A właściwie nie tyle on sam, co jego niezwykłe zdolności. Wyobrażacie sobie, że chłopak ten potrafi przenosić elementy snu do rzeczywistości? Tak, dobrze rozumiecie. Zasypiasz, śnisz o śniadaniu rodem od Tiffanyego, budzisz się, a ono czeka na Twoich kolanach. Czad, co? Jednak dar taki zawsze niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo tego, że ktoś się o nim dowie i będzie chciał wykorzystać do celów dalekich od pokojowej nagrody Nobla. Tak jest i w tym przypadku, a wszystkiemu nie pomaga porywczy charakter chłopca z krukiem ani przeszłość jego rodziny.

Tak więc wyobraźcie sobie zagubioną Blue - duszę grupy, zaniepokojonego Gansleya - przywódce, opokę, cokół, zanikającego Noaha przeżywającego raz po raz własną śmierć, wściekłego Adama, który i bez tego potrafił być wrzodem na tyłku oraz Ronana, którego jestestwo oznacza opoty i bez koszmarnych snów czy niebezpiecznych zdolności. Rozumiecie więc niezaprzeczalny strach, że coś w tej części pójdzie nie tak. I oczywiście pójdzie, jednak co to takiego, nie mogę Wam zdradzić gdyż etyka czytacza mi na to nie pozwala. Podszeptem jednak poinformuję szanowne towarzystwo, że Szary Mężczyzna, który nagle stanie się jednym z naszych narratorów nie jest tym, za kogo moglibyście go wziąć zważywszy na zawód, który piastuje. I tyle! Koniec! Nic więcej nie powiem!

Zamysł przeistaczania snów w rzeczywistość mi się podoba, historia rodzinna Ronana, to jest w ogóle chyba mój ulubieniec serii, denerwuje mnie za to sposób w jaki zmienił się Adam. Z fajnego, pracowitego, nieco nieśmiałego chłopaka w gbura i buraka. Nie wiem czy to była konieczna metamorfoza. A bierność Blue w tej całej sytuacji, to już w ogóle mój osobisty koszmar. Ogólnie nie znalazłam w tej powieści chyba nikogo z kim mogłabym się utożsamiać. No chyba, że Maura. Ona ma jaja! Z nią chętnie się utożsamię! 

I teraz mam dylemat. Sięgać po kolejną część? Wiem, że ta dwójeczka przez większość uznawana jest za niewypał, więc może dlatego tak mi dała w kość. Tylko czy znajdę w sobie tyle siły woli, żeby zdecydować się na kolejną lekturę z historią kruczych chłopców w tle? Co mi radzicie?

środa, 16 maja 2018

Emilia Kiereś "Srebrny dzwoneczek"

Świat wydaje się niepokojący, kiedy jest się małą dziewczynką. Zwłaszcza, gdy w rodzinie wszystko się zmienia: nie ma już wspólnych wakacji z rodzicami, za chwilę pojawi się nowe dziecko, po wakacjach idziesz do szkoły i jeszcze wysyłają Cię na nocowanie w mało znane miejsce. Są jednak takie momenty, którym nawet siedmiolatka musi głęboko odetchnąć i stawić czoła. Dlatego też Marysia, gdy słyszy, że czeka ją wycieczka do cioci Ani przyjmuje tę informację z chłodnym przyzwoleniem i lokuje się w niewielkim pokoju, gdzie okno zasłania ciągnący się w nieskończoność bluszcz. Co ciekawe wakacje u energicznej siostry Mamy okazują się bardzo przyjemne. Marysia lubi obserwować życie na podwórku i ciocię-krawcową przy pracy. Odkrywa również niezwykły biały domek na działce obok, do którego prowadzi dziura w żywopłocie. Zupełnie jak w "Tajemniczym Ogrodzie"!. Mimo ogólnego twierdzenia, że w białym domku nikt nie urzęduje, dziewczynka zakrada się na jego podwórko i odkrywa, że wszyscy się mylą, bo tuż przy wysokiej wiśni siedzi siwiuteńska babcia i wiesza na gałęziach maluśkie dzwoneczki. Niewiele potrzeba, by wraz z przyjaźnią do starszej pani Marysia poczyniła krok ku dwóch innym postaciom. Podpowiadam, że jedna z nich biega na czterech łapach! Kilka ciepłych słów płynących prosto z serca może zmienić tak wiele! A co dokładnie? By tego się dowiedzieć koniecznie sięgnijcie po książkę Emilii Kiereś!



Powiedzieć, że "Srebrny dzwoneczek" mi się podobał, to powiedzieć za mało. Od pierwszych stron tej niepozornej książeczki zostałam zabrana do cudownego odludzia, gdzie starsze panie witają uśmiechem, a koty majestatycznie przechodzą przez ulicę. Nie tylko przekazano mi ten wspaniały świat za pomocą słów, ale również ilustracjami stworzonymi przez Małgorzatę Musierowicz we własnej osobie! Tego mi było trzeba. To było mi niezbędne.

Ale wiecie, co tak naprawdę zachwyciło mnie w tej krótkiej historii najbardziej? Autentyczność. Nie wiem jak wyglądało Wasze dzieciństwo, ale ja, podobnie do Marysi byłam dzieckiem potwornie nieśmiałym i przeżywającym każdą nową sytuację ze zdwojonym przestrachem. Szkoła była owszem ekscytująca, ale wychowując się z dużo starszym rodzeństwem właściwie nie wiedziałam czego się  po niej spodziewać. Jeśli ktoś mi dokuczał, to załamywałam się w jednej chwili, natychmiast uciekając do łazienki i pochlipując za zamkniętymi drzwiami. Z biegiem lat nauczyłam się dystansu do siebie i odszczekiwania tym najbardziej natrętnym, ale wcześniej nie wyglądało to tak kolorowo. W każdym razie czytając powieść Emilii Kiereś rozumiałam każdą myśl kotłującą się w główce miłośniczki srebrnych dzwoneczków. Autorka przypomniała mi o tym, że warto otwarcie rozmawiać z dziećmi, ale także ukoiła moje nerwy tym, że są na półkach w księgarniach i bibliotekach książki, które podniosą na duchu każdą małą dziewczynkę, która po nie sięgnie. 

Pamiętajcie: dziecięca odwaga jest ogromna, a niezwykłości kryje się w codzienności!



Za książkę i możliwość jej zrecenzowania bardzo dziękuję Redakcji Wydawnictwa Akapit Press :)