poniedziałek, 19 października 2020

Neal Shusterman "Kosiarze"

Dzień dobry, dawno mnie tu nie było. Moje plany dotyczące tego, że będę czytać, pisać i fotografować regularnie spaliły na panewce. Bardzo. Przykro mi, że ten rok wygląda tak, jak wygląda. Pandemia zabrała nam dobre kilka miesięcy życia i tak oto mamy październik, na dworze króluje jesień, a ja nie pamiętam jak wyglądało lato. Ostatnio czytanie idzie mi trochę lepiej, zwłaszcza, że zainwestowałam w subskrypcję na storytel i wysłuchuję lektur stojąc w korku jadąc do pracy. Nie zmienia to jednak faktu, że chyba zapomniałam jak się pisze. Ratuje mnie tylko regularnie uzupełniany dziennik, dzięki któremu pamiętam jeszcze podstawową budowę zdań. 

Skoro wspomniałam już nowy sposób czytania książek pociągnijmy dalej ten temat. Storytela mam od dwóch tygodni, sprawdza mi się doskonale. Na początku miałam ogromną blokadę, ale możliwości poznawania większej liczby książek mnie przyciągnęła. Moją pierwszą lekturą byli "Kosiarze", za których sięgnęłam po obejrzeniu shelftouru u Zaksiążkowanych na Youtube. Książka wydawała się w moim guście i nie pomyliłam się - wciągnęła mnie bez słowa ostrzeżenia.

Przenosimy się do przeszłości, do czasu, kiedy śmierć została w pełni zwyciężona dzięki nauce. Ludzie nie chorują, nie czują bólu, nawet ich emocje są tłumione przez specjalne nanity w ciele. Nadal jednak rodzą się dzieci, a to sprowadza na społeczeństwo odpowiedzialność za to, by zachować na ziemi odpowiednią równowagę. Jej to właśnie strzegą kosiarze. Zawód, jak sama nazwa wskazuje, nie należy do najprzyjemniejszych. To właśnie sędziowie przeprowadzają zbiory odsyłając na drugą stronę losowo wybrane osoby i (jeśli przyjdzie na to czas) samych siebie.

My w pełni skupiamy się na losach dwojga żyjących w tym świecie nastolatków, którzy zupełnie niespodziewanie stają się praktykantami jednego z kosiarzy. Ona wywodząca się z ułożonej, acz nudnej rodziny naukowców. On nazywający się sałatą, której nikt nie chce ani nie potrzebuje na kanapce pełnej innych pyszności. Oboje charakteryzujący się wysokim poziomem moralności nie są zachwyceni biegiem wydarzeń, lecz z czasem przywiązują się do nauczyciela. Zaskakująca śmierć opiekuna sprawia, że spokojna nauka zmienia się w niebezpieczne śledztwo i walkę o przetrwanie. Zwieńczeniem szkolenia ma być śmierć jednego z nich.

Książka wciąga od pierwszych stron. Człowiek chłonie świat, który jest mu przedstawiany. Jest coś hipnotyzującego w mówieniu o śmierci z taką łatwością. Trudno podczas lektury nie zadawać sobie dziesiątek pytań. Pytań z serii tych skupiających się na ludzkiej moralności, na wejrzeniu w prawdziwego siebie. Ponadto jest to jedna z tych książek, które nieco przerażają, bo nie są totalnie niemożliwe.

poniedziałek, 17 sierpnia 2020

Ida Pierelotkin "Tajemne życie magów" PREMIEROWO

Każdy człowiek wyobraża sobie życie osób wyjątkowych w różny sposób. Królowa angielska z pewnością co ranek wita się z całą służbą i psami. Gwiazda rocka ma ogromny dom z kręgielnią w piwnicy, gdzie rozgrywają się turnieje sąsiedzkie. Ulubiony pisarz zaś zamyka się na cały dzień w biurze i nie przestaje tworzyć aż do zmierzchu i tak przez co najmniej dwa miesiące ciurkiem. Zdecydowana większość z nas jednak zgodzi się chyba ze mną, jeśli stwierdzę, że życie magów wyobrażamy sobie jako niekończącą się przygodę, gdzie każdy problem rozwiązuje się odpowiednim czarem. Co jednak jeśli życie tych ostatnich jest usłane podobnymi problemami, co nasze? 

Poznajmy zatem trzech magów warszawskich: Maga Pierwszego, Maga Drugiego i Maga Trzeciego. Zastanawiacie się pewnie dlaczego nie wymieniam ich nazwisk lub chociaż pseudonimów. Otóż podstawową cechą każdego dobrego maga jest przede wszystkim jego tajemniczość. Ujawniając swoje imiona nasi bohaterowie utraciliby znacznie na tajemniczości, a do tego dopuścić nie chcemy! Magowie, o których pisze Ida Pierelotkin mają wspólny problem - otóż okazuje się, że we współczesnym świecie trudno znaleźć miejsce, gdzie porządny mag mógłby znaleźć pracę pozwalającą utrzymać pięcioosobową rodzinę (musicie bowiem wiedzieć, że magowie mają zawsze trójkę dzieci tej samej płci), a która pozwalałaby im w pełni sprawdzić się w swojej prawdziwej pasji. 

Nie uważacie, że problem ten jest dosyć powszedni? Cóż za zaskoczenie, gdy dowiadujesz się, że nawet magowie mają dosyć przyziemne kłopoty, prawda? Możecie być natomiast pewni, że ich kłopoty nie biorą się wcale z przyziemnych przyczyn. Jeśli bowiem właściciel komisu samochodowego zatrudnia cię po to, byś zaczarowywał samochody tak, by wyglądały na nówki sztuki, gdy w rzeczy samej są to totalne graty, lub zatrudniając się jako osoba przepowiadająca przyszłość musisz założyć spódnicę, udawać kobietę i porządnie koloryzować, to trudno jest zaliczyć takie sytuacje do zupełnie normalnych. 

Każdy z poznanych przez nas Magów ma swoją wyjątkową historię, każdy z nich chciałby też po prostu znaleźć w życiu miejsce, w którym będzie mu zwyczajnie dobrze. Całe szczęście ich bajania wysłuchuje jeszcze jedna, wyjątkowa postać, którą określić śmiało możecie jako nieomylna, wspaniałą, wyjątkową lub doskonałą. Wszystkie te epitety są odpowiednie, ponieważ to ten właśnie bohater drugiego planu rozwikła wszystkie zawirowania, znajdzie złoty środek, uratuje sytuacje, słowem: jak zwykle poukłada wszystko na swoje miejsce.

Dawno tak przyjemnie nie czytało mi się książki nibyfantastycznej. Używam przedrostka "niby", bo jestem zdania, że autorka podglądała mnie zza zasłonki w naszym praskim bloku i widziała moje ostatnie zmagania ze znalezieniem swojej roli w świecie. Z tego miejsca powinnam również serdecznie podziękować za podniesienie na duchu, ponieważ ta właśnie cecha wydaje mi się głównym celem "Tajemnego życia magów". To wspaniałe jak prezentując życie wyjątkowe można opowiedzieć o sprawach zupełnie przyziemnych. Skoro magowie mogą zmagać się z problemem odnalezienia celu w życiu, to i nam nie powinno być przez to wstyd! Nie ma nic złego w szukaniu własnych możliwości, w podejmowaniu ryzyka, w rezygnowaniu ze spraw, które sprawiają nam przykrość. 

Książkę serdecznie polecam zarówno tym młodszym, jak i starszym czytelnikom! Jestem pewna - nie pożałujecie lektury. Serwus, Ludu Książek!

                                                     

                         Za książkę i możliwość jej zrecenzowania bardzo dziękuję Redakcji Wydawnictwa Akapit Press :)

sobota, 20 czerwca 2020

Małgorzata Musierowicz, Emilia Kiereś "Na Jowisza! Uzupełniam Jeżycjadę"

Wspaniałość pani Małgorzaty Musierowicz - Siostrzycy, Mamy, Żony, Córki, a w odczuciu czytelników prawdziwej Przyjaciółki nie zna granic. Człowiek sobie myśli, że kobieta, która pisze tak ciepłe książki musi być wyjątkowa, ale nie zdaje sobie sprawy z tego, skąd ta wyjątkowość się bierze. 


Jeśli dobrze wczytać się zarówno w "Tym razem serio.." jak i w "Na Jowisza!..." nie sposób nie zauważyć, iż to, jaką jest autorką i jakie treści przekazuje nam - swoim wiernym fanom Musierowicz, w dużej mierze jest takie, a nie inne dzięki ludziom, którzy ją otaczają. Dzięki rodzinie - domowi, w którym się wychowała i tym, który stworzyła, dzięki przyjaciołom - tym ze szkolnej ławki, tym korespondencyjnym i tym poznanym zupełnie przypadkiem, dzięki ludziom z branży, którzy potrafią przenieść góry oraz dzięki czytelnikom, którzy nie pozostają wyłącznie biernymi obserwatorami procesu twórczego. 

Książka ta, jak sam tytuł wskazuje, faktycznie jest formą uzupełnienia Jeżycjady. Ilustracje namalowane przez autorkę, przedstawiające niezobrazowanych do tej pory bohaterów to prawdziwa perełka. Muszę przyznać, że wiele z tych osób wyobrażałam sobie w zupełnie inny sposób. Opowieści z życia wzięte, które nieco zmienione wplątane zostały w wątki ulubionych bohaterów, to cudowność w czystej formie. Zaś fakt, że niektóre postacie zostały zlepione nie tylko z wyobraźni autorki, ale również z cech osób z jej bliskiego i dalszego otoczenia sprawia, że wyobraźnia się tylko rozpędza. 


Nie wiem czy jest coś przyjemniejszego niż poznanie ukochanego autora nieco bardziej. Móc czytać o sytuacjach z życia wziętych, o anegdotkach rodzinnych, o słoikach pod choinką, o kochanym bracie, mamie, ciotce, mężu i dzieciakach. Wszystkie te zakamarki, do których wpuszcza nas Musierowicz są niczym czterolistna koniczynka znaleziona zupełnie niechcący podczas codziennego spaceru. Przedłużałam proces czytania jak tylko mogłam - czytałam tylko do poduszki, po maksimum trzy rozdziały, ale niestety mimo wszystko zdecydowanie zbyt szybko dotarłam do zakończenia. "Na Jowisza!..." jest książką, o której czytelnik marzy, by nigdy się nie skończyła. Trzymajcie zatem kciuki, by kiedyś pojawił się jeszcze co najmniej jeden taki pomysł. Marzę o tym, by móc przeczytać to jeszcze raz, od nowa. 

środa, 10 czerwca 2020

Agnieszka Urbańska "Na pomoc, Patycjo!"

Przez całe dzieciństwo w czytanych książkach szukałam bohaterów o moim imieniu. Pierwszą Patrycją w literackich poszukiwaniach była Pulpecja Borejko. Poza nią właściwie nie pojawiła się żadna inna postać, która nosiłaby to imię. Niestety najwidoczniej nie jest ono na tyle popularne, ani na tyle wyjątkowe, by pasowało autorom współczesnej i minionej beletrystyki. Dlatego, gdy tylko zobaczyłam na okładce namiastkę mojego imienia w sąsiedztwie pięknej, rudej burzy włosów - momentalnie zdecydowałam się na zakup książki Agnieszki Urbańskiej. Nie zawiodłam się!

Historia Patrycji Iskierki, na którą wszyscy wołają Patycja zaczyna się dość zwyczajnie. Nowe miejsce zamieszkania, nowa szkoła, nowi koledzy z klasy, nowe wyzwania. Nasza bohaterka ma jednak w sobie coś niezwykłego - ogromną pomysłowość, chęć pomocy każdej napotkanej osobie i niezwykłą charyzmę. Już pierwszego dnia w szkole zachwyca wszystkich zmyślnymi rymowankami na temat każdej osoby w klasie. Po tym wydarzeniu przygody sypią się dosłownie jak z kapelusza. Dziewczynka i jej nowi przyjaciele wprowadzają prawdziwe odświeżenie przy ulicy Promykowej. Zakładają własną kapelę, pomagają starszemu panu nieco odmłodnieć, organizują festyn - słowem, tworzą społeczność wśród dzieci i dorosłych, w której absolutnie każdy czuję się chciany i lubiany. 

Postać Patycji jest wspaniała. Odważna dziewczynka, nie bojąca się wprowadzać swoje niezwykłe plany w życie. Wyciąga niewielką dłoń do każdego potrzebującego, nie straszni jej są podchmurni staruszkowie, ani drapieżni paparazzi. Jej wyobraźnia nie ma granic, a dobre serce z dnia na dzień wydaje się rosnąć w nieskończoność. Wszystko to otoczone jest historią, w której nie ma zbędnego patosu, może nieco fantastyczności, ale nie takiej, która nie mogłaby się w życiu wydarzyć. 

Wydaje mi się, że Patrycja jest bohaterem idealnym dla dzieciaków, które borykają się z tematyką inności. Czy to swojej, czy też rówieśników. Dziewczynka przedstawia wyjątkowość taką, jaką jest - jedyną w swoim rodzaju. Swoim zachowaniem, decyzjami i rozumowaniem podkreśla, że bycie sobą jest po prostu najlepszą opcją, jaką można wybrać i nie ma się absolutnie czego wstydzić.

Aspektem wartym podkreślenia w przypadku tej książeczki jest również jej szata graficzna. Rysunki Marty Krzywickiej idealnie oddają charakter całej historii. Prosta kreska, niepozbawiona dynamiki i iskry wspaniale obrazuje wszystkie przygody, które przytrafiają się dzieciakom z ulicy Promykowej.

W sekrecie mogę zdradzić, że mnie i Patycję łączy nie tylko imię. Otóż podobnie, jak dziewczynka kilka lat temu ścięłam włosy oddając porządny ich kawał na peruki dla osoby dzielnie walczącej z nowotworem. Podzielam zdanie Rudowłosej - jest to coś totalnie niesamowitego!

środa, 20 maja 2020

Ben Guterson "Sekrety Hotelu Winterhouse"

Myślałam, że przy okazji dziwnej sytuacji na świecie i w kraju będę czytała więcej. Wyobrażałam sobie szczęście książek z biblioteczki, bo w końcu ktoś po nie sięgnie. Niestety nic z tych rzeczy. Brednia jakaś, bo czytam mniej niż przed marcem i jeszcze chwytam świeżynki dopiero co zakupione, zamiast dać szansę staruszkom. Dlatego też dziś słów kilka o nowych przygodach z Hotelu Winterhouse, które przyjechały ostatnią paczką z księgarni i od razu mnie zachwyciły (do tego stopnia, że już jedzie do mnie trzecia część cyklu). 

Elizabeth po raz kolejny rusza w bożonarodzeniową podróż do Winterhouse. Tym razem, inaczej niż w zeszłym roku, nic jej nie niepokoi, a przepełniona jest wyłącznie radością na myśl o spotkaniu z przyjaciółmi i rodziną. Niestety spokojną podróż zakłóca jej wyjątkowo nieprzyjemna rodzina. Młody chłopak zajmuje jej miejsce w autobusie w trakcie jednego z postojów, a jego rodzice zamiast uspokoić sytuację podsycają ją dwuznacznymi komentarzami. Niestety prędko okazuje się też, że upiorna trójka jedzie do Hotelu Winterhouse, zatem nasza bohaterka z pewnością nie widzi ich po raz ostatni.


Życie w hotelu dziadka nie potrafi być nudne. Po dotarciu na miejsce szybko okazuje się bowiem, że w ukochanym budynku prawdopodobnie kryją się sekretne korytarze, a w nich kolejne magiczne przedmioty, które w niepowołanych rękach mogą okazać się niebezpieczne. Wszystkim interesuje się podejrzanie dużo osób, w tym poznana pierwszego dnia rodzina Powterów i Elena - dziewczynka, która mimo własnej nienaganności nie wzbudziła zaufania naszych bohaterów. Elizabeth i Freddiego czeka wiele zagadek do rozszyfrowania i sekretów do odkrycia.

Podobnie jak poprzednim razem, jestem zachwycona historią stworzoną przez Bena Gutersona. Pomysłowość autora zdaje się nie znać granic, a szczegółowość z jaką opisuje każdy zakątek hotelu Winterhouse niemal fizycznie wprowadza czytelnika do tego fantastycznego miejsca. Lubię też postacie, które kreuje pisarz. Nie są one nigdy jednoznacznie dobre i złe. Przekazują emocje, popełniają błędy, potrafią sobie je uświadomić i uczą młodego czytelnika o procesie szlifowania własnego charakteru. Poza tym lektura obu części "Hotelu..." była po prostu wspaniałą zabawą. 

Jedyne nad czym ubolewam, to fakt, że sięgnęłam po tę książkę wiosną. Stwierdziłam przy okazji lektury, że o zimie i okresie bożonarodzeniowym powinno się czytać w listopadzie i grudniu - wtedy najlepiej czuje się klimat panujący w książkach. 

niedziela, 10 maja 2020

Agnieszka Tyszka "Bajkowe lulanki"

"Bajkowe lulanki" jak to wspaniale brzmi, prawda? W tych dwóch słowach pełno jest magii odkrywanej wieczorową porą. Magii niezwykle potrzebnej w tych dziwnych czasach, które ostatnio z hukiem zwaliły nam się na głowy. Dlatego polecam pokonywanie lęków dobrą lekturą, która podniesie na duchu, pozwoli się w sobie zatracić i opowie coś niezwykłego. Ja do tegoż zadania wybrałam lektury dla dzieci i młodzieży, które kryją w sobie słońce i kwiaty. To chyba moja najlepsza decyzja w tym roku!

Dzięki lulankom Agnieszki Tyszki przenosimy się w świat zakamarków wysokich traw i gęstych paproci. Tam gdzie rosną dzikie poziomki i borówki. Gdzie co kilka metrów natrafiamy na piękny kopiec należący do pracowitych mrówek lub srebrzysty majstersztyk pajęczej nici. Wśród wszystkich tych fantastyczności żyją wyjątkowe stworzonka. Każde z nich ma konkretne zadanie do wykonania, by życie na łące trwało bez większych niespodzianek. Jest tutaj dobra wróżka, niezwykle odważna biedronka, wyjątkowa babcia ćma, bardzo mądry żuk oraz wiele, wiele innych. Wszyscy żyją ze sobą w wyjątkowej symbiozie, a obrazek ten dopełniają wiatry, gwiazdy, słońca i deszcze.

Książeczka jest zbiorem opowiadań, w których głównymi bohaterami są poszczególne postacie, które możemy odnaleźć na łonie natury. W każdej historii odnajdziemy niezbędny w dobrej baśni morał i szereg zachowań przyporządkowany do tych dobrych i nieodpowiednich reakcji na czyjeś radości i smutki. Są to krótkie teksty, wprost idealne na kwadrans tuż przed snem. Wszystkie zakończone happy endem, więc nie musimy martwić się o jakość snu u najmłodszych pociech.

Mówiąc o przygodach, które serwuje nam książka nie można pominąć wspaniałych ilustracji specjalnie do niej stworzonych. Te wszystkie ukryte gdzieś w liściach i kwiatach twarze. Pięknie przenikające się kolory, zatarte linie i delikatne kreski. Wszystko na granicy jawy i snu. Idealnie oddają klimat niezwykłości, która jest podstawowym składnikiem wszystkich opowiadań Tyszki.  

Dotychczas spod pióra autorki czytałam wyłącznie książki dla starszych dzieci i nastolatków. Nie spodziewałam się zatem czegoś dla maluszków. A tutaj takie zaskoczenie! Nie dość, że swoją szatą graficzną ta niewielka książeczka wprost zachwyca, to jeszcze historyjki w środku są wprost stworzone do roli starej, dobrej dobranocki. Wszystko przedstawione dość prostym językiem, któremu nie brak barw i emocji tak ważnych w procesie edukacyjnym dzieci. Każda postać reprezentuje konkretne cechy, które są dość jasno potępiane, bądź nagradzane w toku fabuły, co pozwala również pielęgnować wrażliwość u najmłodszych. Jak zatem widzicie bajkowe lulanki niosą ze sobą nie tylko piękne ilustracje i przeciekawe historie, ale również przekazują bezcenne wartości pomagające w wychowaniu dobrych i ciepłych ludzi.

Na koniec, kwestią absolutnego wtrącenia, chciałabym zaznaczyć, że lulanki mnie oczarowały. Jest to dość szczególne zjawisko, ponieważ nie lubię owadów od najmłodszych lat. Po obejrzeniu Pszczółki Mai nie mogłam spać przestraszona niemal jak przy Muminkach. Tak więc dziękuję Pani Agnieszko za odczarowanie choć części z tych maluchów! 


               


Za książkę i możliwość jej zrecenzowania bardzo dziękuję Redakcji Wydawnictwa Akapit Press :)

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Emilia Kiereś "Przepowiednia"

Jako osoba, która z rzadka zagląda do zarysu fabuły często cieszę się niespodziankami w trakcie lektury. Tym razem było podobnie. Zachwycona okładką i ilustracjami w książce zupełnie nie spodziewałabym się tak bezpośredniego powrotu do klasycznej struktury baśni. Pierwsze dwadzieścia stron wywoływały gęsią skórkę, która towarzyszy historiom Andersena i braci Grimm. Niepokój spowodowany czającym się złem i niebezpieczeństwem. Czad! Później zew nadciągającej przygody, wędrówki, walki z niepowodzeniem. Następnie zdecydowany, odważny krok bohaterów. Po drodze kilka przeciwności losu, zawahań i strachu. A na koniec przeciwstawienie się złemu, odkrycie tajemnicy i miejmy nadzieje szczęśliwe zakończenie.

Ostatnie powieści Emilii Kiereś, które czytałam były życzliwe, ale bezpieczne. Dzwoneczek, gwiazdka i listek to artefakty książek zakotwiczonych w świecie bliższym naszej rzeczywistości, skąpanym w ogromnych ilościach promieni słońca. Tu zaś większość czasu spędzamy po ciemku, niepewni kolejnego dnia, owinięci magią, która nie zawsze prowadzi do dobrego. Nadal jednak motywem przewodnim historii jest miłość. Miłość, która pozwala uporać się z każdą przeciwnością losu, która zagubionych sprowadza do domu, pozwala odnaleźć szczęście w zwykłych codziennych czynnościach. I ja to sobie chyba najbardziej cenię w książkach dla dzieci i młodzieży - podkreślenie wagi miłości w życiu tego każdego najmłodszego i najstarszego człowieka.


Klara i Adam od śmierci rodziców mieszkają samotnie we dworze. Dni ciągną się w podobny sposób - pełne pracy i obowiązków. Ich wyjątkowe przywiązanie może poniekąd wynikać z niepełnosprawności dziewczynki. Klara bowiem jest niewidoma. Często prosi brata o to, by opisał jej świat wkoło. Fascynują ją zwłaszcza kolory. Brat zaś jest pełen podziwu sile woli u młodszej dziewczynki. Ich sielskie życie zmienia się nagle, razem z chłodnym deszczem i postacią niezgrabnej kobiety, która prosi o schronienie w dniu, w którym Klara po raz pierwszy zostaje sama w domu. 

Po tym jednym zwrocie akcji, następne przygody zdają się spadać na rodzeństwo lawinowo. Na próbę wystawiona jest ich wiara we własne możliwości, w przywiązanie, w innych ludzi. Oboje spotyka niebezpieczeństwo, oboje muszą sobie z nim poradzić w pojedynkę i oboje też finalnie podejmują ważne, życiowe decyzje. Historia wydaje się opowieścią o rodzinnej miłości, odpowiedzialności za drugiego człowieka, walce z przeciwnościami losu i sile ducha. A wszystkiemu towarzyszy cygańska przepowiednia - jednak z tych, które nigdy się nie mylą.

Złożoność postaci. Zarówno Klara, jak i Adam są dobrymi dzieciakami bez dwóch zdań. Ale nie są Kopciuszkiem - posłusznym i grzecznym mimo wszystko. W ich zachowaniu owszem widzimy duże złoża życzliwości, ale też charakter, który w razie potrzeby ujawnia się, by wymierzyć sprawiedliwość, czy też sprzeciwić się ludziom podłym. Bardzo mi takie kształtowanie bohaterów odpowiada, bo uczy asertywności i siły ducha.

Jestem pod ogromnym wrażeniem możliwości pisarskich Emilii Kiereś. Człowiekowi się wydaje, że już wie na co stać danego autora, a on potrafi tak wspaniale zaskoczyć! To tylko świadczy o nieprzerwanym rozwijaniu się jako twórcy. O ćwiczeniu rzemiosła, w którym się pracuje. Jest to najpiękniejszy pokłon w stronę czytelników, którzy przebierają nogami na myśl o tym, co ich czeka przy okazji kolejnej premiery.


                           Za książkę i możliwość jej zrecenzowania bardzo dziękuję Redakcji Wydawnictwa Akapit Press :)

PS: wyobraźcie sobie moją radość, kiedy okazało się, że pies rodzeństwa wabi się Łobuz. W moim domu rodzinnym też mieliśmy Łobuza - czarnego boksera, który był naszym oczkiem w głowie. Powiedziałam o tym Tatusiowi, stwierdził skromnie, że wyznacza trendy. Serwus!

piątek, 10 kwietnia 2020

Holly Ringland "Wszystkie kwiaty Alice Hart"

Siedzę w salonie, w którym spędziłam ostatnich pięć dni longiem. Z jedną przerwą na szybkie zakupy. Nie przeszkadza mi siedzenie w domu, bo jest to założenie logiczne, a mój mózg lubi wszystko to, co można wytłumaczyć dobrze ułożonym twierdzeniem. Problem, który mnie jednak dziś męczy, to fakt, że jutro muszę iść do pracy, gdzie poziom stresu, nerwów i wyścigu z coraz prędszym czasem jest przytłaczający. Dlatego też dzisiejsze popołudnie spędziłam na czytaniu, a wieczór zamierzam poświęcić pisaniu, by nieco się rozluźnić i dać wytchnienie guli w żołądku.

Dziś na salony (z pewnością większe niż to nasze w pięćdziesięcio-metrowym mieszkaniu) wkraczają  "Wszystkie kwiaty Alice Hart" - książka, za którą wodziłam wzrokiem już od dłuższego czasu, a trafiła w moje ręce tylko dzięki temu, że zdecydowałam, by kupił ją mojej siostrze na święta koleś w czerwonych ciuszkach. Nie mam wyrzutów sumienia, bo gustem trafiłam w jej dziesiątkę.

W swoją już trochę mniej. Wydaje mi się, że nie jestem w momencie swojego życia, w którym książki o odszukiwaniu siebie, swojej historii i tożsamości przynosiły mi satysfakcję z czytania. Zwłaszcza w sytuacji, w której z każdej strony zasypuje nas lawina nieprzyjemnych informacji, zmierzanie się z tak głębokimi przeżyciami bohaterki u mnie nie do końca się sprawdziły. Ale! Każde z wyżej przytoczonych założeń nie ujmuje wartościom samej lektury, a jest raczej przestrogą dla osób tak jak ja o dość delikatnych nerwach, którym kolejny bodziec może przechylić szalę znośnego nastroju.

Właśnie... bo książka jest bardzo dobra. Język, emocje, historia, przesłanie i etniczność są wprost porywające. Poznajemy historię rodziny Hartów, a raczej kobiet z tegoż rodu. Każda niesie ze sobą dojmującą siłę, ale my skupiamy się na najmłodszej z nich - Alice. Poznajemy ją jak jest jeszcze dzieckiem i mieszka nad oceanem z matką i ojcem. Z matką delikatną niczym polny kwiat i ojcem, który wykorzystuję jej posłuszeństwo w najgorszy z możliwych sposobów. Znęca się nad żoną fizycznie, a z biegiem lat jego ręka dosięga też naszej małej bohaterki. Wielki pożar zmienia bieg wydarzeń. Alice trafia pod opiekę babci - kobiety, której nigdy nie było dane jej poznać. Milcząca próbuje znaleźć swoje miejsce między babcią i kobietami, które przygarnęła na plantację kwiatów. 

Przechodzimy z Alice najgorsze i najlepsze dni jej dzieciństwa i dorosłego życia. Historia momentami okrutna jest też pełna nadziei. Pokazuje możliwości, które daje wolna wola, wsparcie rodziny i przyjaciół, ścieżki pełne skrzyżowań, które pozwalają zmienić wszystko. Opowieść otacza wianek kwiatów o różnych znaczeniach i ta symbolika jest chyba najpiękniejszym elementem książki. Nie tylko ją urozmaica i sprawia, że jest jedyna w swoim rodzaju, ale również wspiera nas w zrozumieniu lepiej każdego elementu układanki.

Choć uważam, że przeczytałam "Wszystkie kwiaty Alice Hart" w nieodpowiednim momencie, nie żałuję, że to zrobiłam. Książka opowiada o kobietach z krwi i kości, z wielką siłą, odnajdujących się w chaosie, wspierających nawzajem, z mocą ukrytą w emocjach. Warto przypomnieć sobie od czasu do czasu o sile drzemiącej w człowieku. Pamiętajcie - możemy przenosić góry.

piątek, 20 marca 2020

Antykwariat internetowy - SKUPSZOP

Ostatnio z przerażeniem stwierdziłam, że nasze mieszkanie jest za małe. Nie mieszczą się wszystkie wspaniałe książki, które mamy, a co dopiero te, które chcemy mieć. Na półkach dwa rządki woluminów to już pewna norma, ale trzecia tura, wystająca poza drewno i spadająca raz na jakiś czas na podłogę jest już chyba pewną przesadą. Podjęliśmy zatem decyzję (z bólem serca), że czas na zmiany. Czas oddać książki, do których już nie wrócimy, które nam się zupełnie nie podobały. których mieliśmy po kilka kopii. Szukając dostępnych opcji trafiłam na skupszop i tym sposobem pędzę do Was z opinią na temat przebiegu transakcji. 

Na początek może kilka słów na czym to polega:
  • Wchodzimy na stronę antykwariatu, rejestrujemy się i jeśli mamy gotową stertkę książek zaczynamy wprowadzać ich numery ISBN do systemu.
  • System automatycznie zaciąga książki jako pozycje w stanie "jak nowe" i przedstawia kwotę, jaką skupszop jest gotowy za nie zapłacić.
  • Jeśli nazbieramy 40,00 zł możemy wysłać listę książek i ich numerów do potwierdzenia zamówienia przez ekipę skupszopu.
  • Po potwierdzeniu chęci zakupu naszych książek możemy ustalić datę odbioru przez bezpłatnego kuriera.

  • Pakujemy książki, zabezpieczamy, by się nie zniszczyły. Kurier przyjeżdża, daje nam potwierdzenie nadania przesyłki i czekamy aż otrzyma ją skuposzop.
  • Antykwariat otrzymuje książki i sprawdza ich faktyczny, fizyczny stan.
  • W tym miejscu, jeśli wyceniający podejmą taką decyzję ze względu na wygląd i stan książek mogą obniżyć ich cenę, ale nie więcej niż o 30% proponowanej pierwotnie kwoty.
  • Niektóre książki mogą zostać nieprzyjęte. W takim przypadku mamy do wyboru mail do skupszopu z prośbą o odesłanie egzemplarza do najbliższego nam punktu ruchu, albo zamawiamy inny transport, ale wtedy płacimy z własnej kieszeni, ostatecznie zostawiamy książki na pastwę skupszopu.

  • Na koniec przychodzi do nas wiadomość o tym, na jaką kwotę nasze książki finalnie zostały wycenione i w jakim czasie dostaniemy za nie zapłatę (zazwyczaj 48 godzin).
  • Czekamy na przelew i finito.
Podsumowując: wcześniej nie korzystałam z żadnego antykwariatu/skupu/kiermaszu jako sprzedający. Nie mam zatem porównania z innymi firmami. Jedyne co mogę z pewnością stwierdzić, to fakt, że jest to bardzo wygodny sposób na sprzedaż książek. Z domowej kanapy właściwie można wykonać wszystkie niezbędne czynności, a jedyną niezależną kwestią jest godzina, w której pojawi się kurier, bo przedział od 9:00 do 16:00 jest dość obszerny. Ceny nie są zachwycające, zwłaszcza jeśli porównamy je później z kwotą za jaką skupszop sprzedaje dany tytuł, ale mnie właściwie nie chodziło o pieniądze, bo one i tak trafią na konto fundacji siepomaga.pl. Bardziej zależało mi na tym, by książki zniknęły z mojej półki, ale nie na rzecz pudła na strychu, tylko innego czytelnika, który może doceni je bardziej niż ja sama. 

Finalnie jestem zadowolona. Czy wrócę do skupszopu? To zależy od moich późniejszych potrzeb - niczego nie wykluczam. Chyba, że ktoś zna znacznie lepszy sposób na sprzedaż używanych książek? Chętnie przyjmę wszelkie podpowiedzi! Serwus!

wtorek, 10 marca 2020

Elisa Puricelli Guerra "Orzechowa czarownica"

Okazuje się, że nie potrafię odpoczywać. Cały tydzień czekałam na weekend, powtarzając jak mantrę "byle do piątku", a kiedy już przyszła sobota, to wstałam tuż po siódmej i od razu wzięłam się za prace domowe. Już planowałam podróż do centrum, żeby załatwić kilka spraw wiszących na liście rzeczy do zrobienia, kiedy moja kochana przyjaciółka uświadomiła mi, że w weekend trzeba odpoczywać dopóki się może. Tym sposobem spędziłam dwa cudowne dni czytając książki i oglądając seriale. Dawno nie czułam się tak zrelaksowana, a skoro przyszła do mnie świeżutka dostawa książek, a w niej dwie pozycje młodzieżowo-dziecięce zdecydowałam się na lekturę jednej z nich - "Orzechowej czarownicy".

Historia zaczyna się jak wiele innych. Jest sobie dziewczyna z sierocińca, która trafia do niemal idealnego domu, ale przez problemy finansowe musi przenieść się w miejsce mniej przyjemne. Mężczyzna, który zaoferował się nią zaopiekować jest światowej klasy architektem, ale mieszka w ponurym domu, gdzie niemal wszystkie drzwi są zamknięte na cztery spusty. Co więcej Hazel nie jest nawet dane go poznać, bo najwidoczniej jej pojawienie się nie jest ważniejsze od konferencji w Japoni. W szkole, jak można się domyślić, też kolorowo nie jest. Szybko przylega do niej pseudonim orzechowej czarownicy, a nastolatkowie są okrutniejsi niż zwykle - publiczne szyderstwa i niesmaczne żart, to tylko część z ich repertuaru. Hazel jednak ma silny charakter i tak łatwo nie daje się zastraszyć. Poza tym ma na głowie ważniejsze sprawy - zdaje się, że traci zmysły. Ogród znajdujący się naprzeciw domu, w którym mieszka do niej przemawia. Mimo panującej w Londynie zimy Hazel słyszy szelest bezlistnych drzew i czuje zapach wysuszonych kwiatów. Nieodwiedzany od dziesiątek lat park kryje ogromną tajemnicę, której odkrycie może być naprawdę niebezpieczne. Nasza bohaterka wsparcie znajduje w przyjacielu ze szkoły - Colinie. Chłopak to prawdziwy geniusz, jednak boryka się z masą własnych problemów. Nasza dwójka może zatem pomóc sobie nawzajem jeśli tylko pozwoli sobie na odrobinę zaufania.

Zarówno postać Hazel, jak i Colina są świetnie skonstruowane. W niecałych dwustu stronach autorka zawiera pełne historie obojga nastolatków nie zapominając o postaciach drugoplanowych, które są równie zmyślnie skonstruowane. Nie ma nikogo, kto nie byłby istotny dla historii, więc warto być czujnym przez całą lekturę.

Na koniec warto zaznaczyć, że książka napisana jest swobodnym językiem. Dzięki temu czyta się ją wprost ekspresowo. Mnie to zajęło dosłownie pół dnia, przy czym ani razu nie straciłam zainteresowania ani wątku. To dużo mówi o jakości tekstu, jak i o samej historii. Muszę jednak przyznać, że niespodziewanie bardziej podobała mi się pierwsza część opowieści, w której poznajemy bohaterów i ich przeszłość, niż końcówka, w której umiejscowiony został punkt kulminacyjny i rozwiązanie wszystkich zagadek. 

Podsumowując, książkę bardzo polecam wszystkim miłośnikom rozwiązywania tajemnic przeszłości i przyszłości. Postacie są doskonale złożone, a wątek romantyczny przyjemny dzięki swojej subtelności. Poza tym historia przekazuje czytelnikowi naprawdę wiele uniwersalnych wskazówek na lepsze życie. Dlaczego by nie uczyć się na błędach innych ludzi? Nawet jeśli są fikcyjnymi postaciami z książek... 

No, to ten, skończyłam Orzechową czarownicę, idę teraz skończyć orzechową czekoladę. Serwus!

Za książkę i możliwość jej zrecenzowania bardzo dziękuję Redakcji Wydawnictwa Akapit Press :)

czwartek, 20 lutego 2020

Charles Dickens "Maleńka Dorrit"

Czytelniczy rok 2020 będzie rokiem czytania w końcu tego, co planuję od dawna. Tym sposobem jestem już po ponownej lekturze pierwszej części przygód Harrego Pottera - uwielbiam tę serię i do tej pory miałam wyrzuty sumienia, że mam zamiar przeczytać to po raz setny, ale zaczynam być dla siebie łagodniejszą i bardziej wyrozumiałą. Przeczytałam już również autobiografię Małgorzaty Musierowicz. To moment by czytać to, co przynosi czystą przyjemność. Założyłam sobie też, że chciałabym przeczytać choć po jednej książce od autorów, których określiłabym słowem "wielcy" i małymi kroczkami dążę do celu. 

Na pierwszy ogień leci Charles Dickens. Wielu z Was może zdziwić to, że nie przeczytałam nawet "Opowieści wigilijnej", bo przecież w wielu szkołach była czytana jako lektura. Co więcej - w liceum robiłam nawet scenografię do spektaklu na podstawie tego opowiadania. Niestety z oryginałem nigdy nie było mi jakoś po drodze. Tym razem kupiłam na wyprzedażach "Maleńką Dorrit", która ujęła mnie szatą graficzną okładki. Mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że nie żałuję wyboru i nie wykluczam przeczytania więcej od Dickensa, bom rada z lektury, ot co!

Amy Dorrit, to dziewczę urodzone w Marshalsea - więzieniu, do którego trafiają ludzie skazani za długi. Jej ojciec spędził w nim ponad dwadzieścia lat i Maleńka nie pamięta życia innego niż to w ubóstwie. Sama jest wyjątkową osobą - niezwykle oddaną, troszczącą się zarówno o rodzeństwo, ojca i innych potrzebujących. W tym wszystkim jej marzenia i pragnienia schodzą na dalszy plan do momentu, aż spotyka na swojej drodze syna jednej z kobiet, u których szyje. Arthur Clenman jest biznesmenem, który wraca z Japonii, gdzie pochował ojca, do domu rodzinnego, w którym próżno szukać ciepła. Całe szczęście uwalniając się od zimnej matki odnajduje prawdziwe przyjaźnie, w tym tą najważniejszą - z maleńką Dorrit. Po wielkim sukcesie jego nowej firmy i próbie pomocy rodzinie Dorrit przychodzi jednak potężny kryzys, który poważnie wpływa na zdrowie mężczyzny, a co za tym idzie na szczęście naszej głównej bohaterki.

Książka doskonale uwydatnia różnice kulturowe między XIX wiekiem, a czasami współczesnymi. Łapałam się na tym, że zupełnie nie rozumiałam zachowań bohaterów. Były nielogiczne i momentami wręcz niewiarygodne. Oczywiście jestem świadoma, że to wyłącznie kwestia szkicu zachowań, do którego ludzie mniej lub bardziej się dostosowują, ale mimo wszystko nie wszystko było dla mnie jasne. Muszę przyznać, że na przykład ślepe oddanie Maleńkiej Dorrit mnie nie przekonało. Nie wyobrażam sobie być aż tak podległa zachciankom bliskich, aczkolwiek rozumiem sympatię, którą darzyli ją obcy. Trudno nie ulec urokowi tak życzliwej osoby. W całej powieści nie ma postaci, którą jednoznacznie mogłabym nazwać swoją ulubioną, aczkolwiek najbliższy memu sercu jest Arthur Clenman. 

Na koniec warto zaznaczyć, iż egzemplarz, który czytałam post factum okazał się skróceniem oryginału. Nie jestem pewna, czy jest dostępna pełna wersja Małej Dorrit w polskim tłumaczeniu. Zaskoczyła mnie ta informacja, przyznaję, ale szczerze mówiąc nie wiem czy faktycznie zrobiło mi to różnice. Może wyłącznie w tym, że wersji tysiącstronnicowej mogłabym zwyczajnie nie podołać. Czuć było, zwłaszcza pod koniec, spłycenie narracji i zbytnie przyspieszenie akcji, ale koniec końców umoralniające przesłanie zostało czytelnikowi dostarczone, więc nie zamierzam mocno krytykować. Lekturę w każdym razie polecam i biegnę do kolejnej. Ahoj przygodo!




poniedziałek, 10 lutego 2020

Małgorzata Musierowicz "Tym razem serio"

Małgorzata Musierowicz zajmuje specjalne miejsce w moim czytelniczym sercu. "Kłamczucha" wpadła mi w ręce dokładnie w chwili, gdy tego bardzo potrzebowałam. Tak już chyba jest z przeznaczeniem, prawda? Z każdą kolejną lekturą Jeżycjady nastoletnia dziewczynka, którą byłam uczyła się życzliwości, zrozumienia i niezmąconej pogody ducha. Myślę, że teksty Pani Małgosi poniekąd ukształtowały dorosłego, jakim się stałam i już zawsze będę jej za to wdzięczna. 

Jednym z założeń mojego czytelniczego ducha na lata dwudzieste jest przeczytanie dodatkowych tekstów spod pióra ukochanej pisarki. Okazuje się jednak, że zdobycie ich nie jest wcale tak proste. Dzięki temu, szukając w czeluściach internetów "Tym razem serio", zostałam szczęśliwą posiadaczką 8 dubletów poszczególnych części Jeżycjady. Stało się to za sprawą antykwariatu, który zestaw książek sprzedawał w cenie, w której inni wystawiali na licytację samą niebieską okładkę z uroczą pszczółką na czele. Uznałam to za uśmiech losu i książki, które powtórzyły się w mojej biblioteczce z biegu oddałam znajomym dziewczynkom, by też mogły pokochać Borejków i ich przyjaciół. 

Wcześniej, naturalnie, przeczytałam kilka recenzji na lubimyczytać.pl, żeby mniej więcej wiedzieć czego się spodziewać. Zdziwiła mnie spora liczba negatywnych opinii i szczerze mówiąc nieco zniechęciła. Całe szczęście niepotrzebnie się martwiłam. Książkę połknęłam w jeden wieczór - trudno inaczej, skoro ma zaledwie dziewięćdziesiąt stron i składa się głównie z korespondencji. Po namyśle stwierdzam wręcz, że trudno nazwać to autobiografią, bo Musierowicz pisze raczej o ludziach, których spotkała w swoim życiu, nie zaś o samej sobie. Niektórym przeszkadza, że za mało w tym wszystkim Jeżycjady. Sama nigdy bym tak nie stwierdziła. Każda osoba, którą przedstawia nam pisarka w jakiś sposób zajęła miejsce na Jeżycach czy to skrywając się pod cechami charakteru którejś z postaci, czy też wpływając na fabułę doświadczeniem życiowym. 

Pokrzepiające jest to, jak wiele wspaniałych osób wiąże się z samą Małgorzatą Musierowicz. Poczynając od rodziny tej bliższej i dalszej, aż do przypadkowo spotkanych ludzi, którzy stali się przyjaciółmi na całe życie. Zastanawialiście się kiedyś jak to jest być rodzeństwem kogoś super ważnego dla świata kultury kraju i nie tylko? Czy nie zabawna jest perspektywa Stanisława Barańczaka, który odgrywa rolę starszego-młodszego brata pilnującego, by siostra nie spotykała się z byle kim? Gdybyście wiedzieli w jaki niepohamowany zachwyt wpadłam dowiedziawszy się, że profesor Dmuchawiec właściwie faktycznie istniał! Co prawda nie był to jeden mężczyzna, a kilku, ale fakt posiadania takich nauczycieli w swoim życiu, to musiało być coś niezwykłego! 

Kończąc: po lekturze "Tym razem serio" czuję się pełna nadziei. I jest to najwspanialsze z uczuć! Dziękuję Pani Małgosiu!

poniedziałek, 20 stycznia 2020

Sarah J. Mass "Dwór mgieł i furii"

Dowiedziałam się ostatnio czegoś o sobie. Czegoś ważnego, dotyczącego książek. Okazuje się mianowicie, że wolno czytam. Cały czas wydawało mi się, że tempo czytania i ilość książek odkładanych po przeczytaniu na półkę jest wynikiem mojej opieszałości. Fakty zaś wskazują na to, iż winy nie można zrzucić całkowicie na moją motywację, bo po prostu mój mózg nie przerabia literek tak szybko, jak bym sobie tego życzyła.

Wracając jednak do meritum - przeczytałam drugą część cyklu "Dworu cierni i róż" i jestem zadowolona. Przyjemna była to lektura, choć czytałam ją długo, ale powód tego został opisany wyżej, więc nie ma potrzeby wgłębiania się w temat. Dalsze losy Feyry są fantastycznie przemyślane i cudownie zagmatwane. Witamy ją w zupełnie nowej odsłonie, przytłoczoną traumatycznymi wydarzeniami i odpowiedzialnością, którą za sobą niosą. Z jednej uwięzi w chacie z rodziną, którą musiała utrzymać przy życiu wpada w kolejną na dworze, który oczekuje od niej pełnego posłuszeństwa i oddania. Każdy jej ruch jest obserwowany i każdy coś oznacza. Zamknięta w czterech ścianach dosłownie szaleje pod natłokiem zadań wybawczyni Prythianu. Czuje się zdradzona i uwięziona.

Któż mógłby się spodziewać, że wybawieniem okaże się najgorsza szuja w świecie istot magicznych? Rhysand pokazał już na co go stać. Swoimi chytrymi zagrywkami dostał się do umysłu Feyry, napiętnował ją i niejako zmusił do przyrzeczenia, które będzie się za nią ciągnęło przez stulecia. Jak się jednak okazuje każde działania Księcia Dworu Nocy podyktowane było i jest potrzebą zapewnienia swoim poddanym bezpieczeństwa. Podczas pobytu w jednym z jego miast Feyra szybko pojmuje prawdziwe oblicze Rhysanda i lepiej rozumie też samą siebie. Czy to możliwe, że ten okrutny książę ma miękkie serce, a losy świata zależeć będą od stworzenia, którym się stała?

Rozumiem ten wszechobecny zachwyt całym cyklem o Feyrze. Maas potrafi w niezwykły sposób trafić w gust każdej kobiety tworząc męskich bohaterów rodem z powieści Jane Austen. Do wyboru, do koloru: altruistyczny Rhysand, tajemniczy Azriel, nieokiełznany Kassian, zaborczy Tamlin i oddany Lucien. Co, kto lubi. Ja stawiam całym sercem na Azriela. Poza tym książkę czyta się bardzo szybko i łatwo jest wciągnąć się w fabułę. Postaci drugo, trzecio, a nawet czwartoplanowi są z krwi i kości, a podziały i sytuacje społeczne mimo, że w świecie zupełnie fantastycznym są aż nazbyt prawdopodobne. Wydaje mi się, że to dzięki tym elementom od pierwszych stron czujemy się zaproszeni do świata "Dworu mgieł i furii" i mościmy sobie w nim wygodne miejsce na długo... bardzo długo.

piątek, 10 stycznia 2020

Aneta Jadowska "Dziewczyna z Dzielnicy Cudów"

Koniec dekady zamykamy fantastyką. Jestem w połowie "Dworu mgieł i furii", przy łóżku czeka "Harry Potter i komnata tajemnic", a tuż przed sylwestrem skończyłam "Dziewczynę z Dzielnicy Cudów". O tej ostatniej pozycji będziemy dziś rozmawiać, a muszę przyznać, że miałam przejścia z tą sztuką niemałe, ale do tego dojdziemy później.

"Dziewczyna..." wpadła mi w ręce przy okazji Targów Książki w Warszawie już jakiś czas temu, ale wiecie jak to jest z listą książek do przeczytania - ciągle tylko się wydłuża. Kupiłam ją na stanowisku SQN decydując, że to właśnie ten magiczny dzień, w którym przeczytam po raz pierwszy coś od Anety Jadowskiej. No i tak... pół roku później macie recenzję książki na blogu.

Akcja powieści dzieje się w świecie wspaniałym, w którym nasza stolica mieni się wieloma barwami magii, strachu, niespodzianki i odmienności. Niby ulice podobne, niby mosty też by się zgadzały, ale jednak Wars i Sawa są zupełnie innym miejscem niż to, które znamy z codziennej drogi do pracy. Porządek i bezpieczeństwo zapewnia Zakon, którego głową niezmiennie od lat jest jego Matka - Irena. Cienie (bo tak nazwano jej podwładnych) są wyspecjalizowanymi, bezwzględnymi zabójcami. Skrupułów im raczej brak, a jeśli znajdzie się jakiś wyjątek, to długo na rynku pracy miejsca nie zagości.

Główną bohaterką jest jeden z cieni - Nikita. Kobieta, która w swoim trzydziestokilkuletnim życiu przeszła niejedno. Co ciekawe, niemal każda wątpliwej jakości przygoda, która ją w życiu spotkała zdarzyła się z przyczyn rodzinnych. Matka psychopatka, ojciec dosłownie i w przenośni potwór wcielony, więc trudno się dziwić. Dziewczyna nauczona nie przywiązywać się do ludzi niemal idealnie nadaje się na profesjonalnego mordercę. Rzecz w tym, że praca w służbach grozi posiadaniem partnera,a tenże partner potrafi wywrócić życie do góry nogami. Robin - bo tak na imię mężczyźnie, który pojawia się niespodziewanie jako nowy współpracownik naszej wojowniczki, to niezwykły przypadek cienia. Jest tak łatwowierny, miły i sympatyczny, że coś musi być z nim nie tak... prawda? 

Pomysł na alternatywne ukazanie Warszawy to strzał w dziesiątkę. Zakon przyjmujący zlecenia na różne potwory i mutanty - bomba. Dzielnica Cudów - w ogóle mój osobisty ulubieniec, sama bym się zastanowiła nad spędzeniem tam kilku nocy, by sprawdzić czy zechce mnie w swoich szeregach. Gdyby tylko Nikita tak potwornie mnie nie denerwowała już od pierwszych stron własnej historii, to powiedziałabym, że książka jest jedną z lepszych przeczytanych w tym roku. Niestety główna bohaterka, a co za tym idzie narracja, którą prowadzi sprawiła, że czytanie szło dużo trudniej. Według mnie jest ona niestety mocno przerysowana. Taka trochę jak z amerykańskiego westernu, albo filmu z Liamem Neesonem. Skrzywdzona przez życie, dlatego zamierza nikogo już nie pokochać, nikomu nie zaufa i ogólnie gdyby mogła, to połowę populacji zarżnęłaby na miejscu. Nazywanie swoich pistoletów Inkwizycją i Zębuszką przeważyło szalę - od tego momentu wiedziałam, że my się po prostu nie polubimy. Za dużo w niej sztucznego patosu i nienaturalnej depresji.

W każdym razie książkę przeczytałam. Końcówkę to nawet powiedziałabym, że migusiem. Nie wiem czy sięgnę po kolejną część. Nikity nie znoszę, ale jej świat całkiem mnie wciągnął, więc kto wie...