czwartek, 20 lutego 2020

Charles Dickens "Maleńka Dorrit"

Czytelniczy rok 2020 będzie rokiem czytania w końcu tego, co planuję od dawna. Tym sposobem jestem już po ponownej lekturze pierwszej części przygód Harrego Pottera - uwielbiam tę serię i do tej pory miałam wyrzuty sumienia, że mam zamiar przeczytać to po raz setny, ale zaczynam być dla siebie łagodniejszą i bardziej wyrozumiałą. Przeczytałam już również autobiografię Małgorzaty Musierowicz. To moment by czytać to, co przynosi czystą przyjemność. Założyłam sobie też, że chciałabym przeczytać choć po jednej książce od autorów, których określiłabym słowem "wielcy" i małymi kroczkami dążę do celu. 

Na pierwszy ogień leci Charles Dickens. Wielu z Was może zdziwić to, że nie przeczytałam nawet "Opowieści wigilijnej", bo przecież w wielu szkołach była czytana jako lektura. Co więcej - w liceum robiłam nawet scenografię do spektaklu na podstawie tego opowiadania. Niestety z oryginałem nigdy nie było mi jakoś po drodze. Tym razem kupiłam na wyprzedażach "Maleńką Dorrit", która ujęła mnie szatą graficzną okładki. Mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że nie żałuję wyboru i nie wykluczam przeczytania więcej od Dickensa, bom rada z lektury, ot co!

Amy Dorrit, to dziewczę urodzone w Marshalsea - więzieniu, do którego trafiają ludzie skazani za długi. Jej ojciec spędził w nim ponad dwadzieścia lat i Maleńka nie pamięta życia innego niż to w ubóstwie. Sama jest wyjątkową osobą - niezwykle oddaną, troszczącą się zarówno o rodzeństwo, ojca i innych potrzebujących. W tym wszystkim jej marzenia i pragnienia schodzą na dalszy plan do momentu, aż spotyka na swojej drodze syna jednej z kobiet, u których szyje. Arthur Clenman jest biznesmenem, który wraca z Japonii, gdzie pochował ojca, do domu rodzinnego, w którym próżno szukać ciepła. Całe szczęście uwalniając się od zimnej matki odnajduje prawdziwe przyjaźnie, w tym tą najważniejszą - z maleńką Dorrit. Po wielkim sukcesie jego nowej firmy i próbie pomocy rodzinie Dorrit przychodzi jednak potężny kryzys, który poważnie wpływa na zdrowie mężczyzny, a co za tym idzie na szczęście naszej głównej bohaterki.

Książka doskonale uwydatnia różnice kulturowe między XIX wiekiem, a czasami współczesnymi. Łapałam się na tym, że zupełnie nie rozumiałam zachowań bohaterów. Były nielogiczne i momentami wręcz niewiarygodne. Oczywiście jestem świadoma, że to wyłącznie kwestia szkicu zachowań, do którego ludzie mniej lub bardziej się dostosowują, ale mimo wszystko nie wszystko było dla mnie jasne. Muszę przyznać, że na przykład ślepe oddanie Maleńkiej Dorrit mnie nie przekonało. Nie wyobrażam sobie być aż tak podległa zachciankom bliskich, aczkolwiek rozumiem sympatię, którą darzyli ją obcy. Trudno nie ulec urokowi tak życzliwej osoby. W całej powieści nie ma postaci, którą jednoznacznie mogłabym nazwać swoją ulubioną, aczkolwiek najbliższy memu sercu jest Arthur Clenman. 

Na koniec warto zaznaczyć, iż egzemplarz, który czytałam post factum okazał się skróceniem oryginału. Nie jestem pewna, czy jest dostępna pełna wersja Małej Dorrit w polskim tłumaczeniu. Zaskoczyła mnie ta informacja, przyznaję, ale szczerze mówiąc nie wiem czy faktycznie zrobiło mi to różnice. Może wyłącznie w tym, że wersji tysiącstronnicowej mogłabym zwyczajnie nie podołać. Czuć było, zwłaszcza pod koniec, spłycenie narracji i zbytnie przyspieszenie akcji, ale koniec końców umoralniające przesłanie zostało czytelnikowi dostarczone, więc nie zamierzam mocno krytykować. Lekturę w każdym razie polecam i biegnę do kolejnej. Ahoj przygodo!




poniedziałek, 10 lutego 2020

Małgorzata Musierowicz "Tym razem serio"

Małgorzata Musierowicz zajmuje specjalne miejsce w moim czytelniczym sercu. "Kłamczucha" wpadła mi w ręce dokładnie w chwili, gdy tego bardzo potrzebowałam. Tak już chyba jest z przeznaczeniem, prawda? Z każdą kolejną lekturą Jeżycjady nastoletnia dziewczynka, którą byłam uczyła się życzliwości, zrozumienia i niezmąconej pogody ducha. Myślę, że teksty Pani Małgosi poniekąd ukształtowały dorosłego, jakim się stałam i już zawsze będę jej za to wdzięczna. 

Jednym z założeń mojego czytelniczego ducha na lata dwudzieste jest przeczytanie dodatkowych tekstów spod pióra ukochanej pisarki. Okazuje się jednak, że zdobycie ich nie jest wcale tak proste. Dzięki temu, szukając w czeluściach internetów "Tym razem serio", zostałam szczęśliwą posiadaczką 8 dubletów poszczególnych części Jeżycjady. Stało się to za sprawą antykwariatu, który zestaw książek sprzedawał w cenie, w której inni wystawiali na licytację samą niebieską okładkę z uroczą pszczółką na czele. Uznałam to za uśmiech losu i książki, które powtórzyły się w mojej biblioteczce z biegu oddałam znajomym dziewczynkom, by też mogły pokochać Borejków i ich przyjaciół. 

Wcześniej, naturalnie, przeczytałam kilka recenzji na lubimyczytać.pl, żeby mniej więcej wiedzieć czego się spodziewać. Zdziwiła mnie spora liczba negatywnych opinii i szczerze mówiąc nieco zniechęciła. Całe szczęście niepotrzebnie się martwiłam. Książkę połknęłam w jeden wieczór - trudno inaczej, skoro ma zaledwie dziewięćdziesiąt stron i składa się głównie z korespondencji. Po namyśle stwierdzam wręcz, że trudno nazwać to autobiografią, bo Musierowicz pisze raczej o ludziach, których spotkała w swoim życiu, nie zaś o samej sobie. Niektórym przeszkadza, że za mało w tym wszystkim Jeżycjady. Sama nigdy bym tak nie stwierdziła. Każda osoba, którą przedstawia nam pisarka w jakiś sposób zajęła miejsce na Jeżycach czy to skrywając się pod cechami charakteru którejś z postaci, czy też wpływając na fabułę doświadczeniem życiowym. 

Pokrzepiające jest to, jak wiele wspaniałych osób wiąże się z samą Małgorzatą Musierowicz. Poczynając od rodziny tej bliższej i dalszej, aż do przypadkowo spotkanych ludzi, którzy stali się przyjaciółmi na całe życie. Zastanawialiście się kiedyś jak to jest być rodzeństwem kogoś super ważnego dla świata kultury kraju i nie tylko? Czy nie zabawna jest perspektywa Stanisława Barańczaka, który odgrywa rolę starszego-młodszego brata pilnującego, by siostra nie spotykała się z byle kim? Gdybyście wiedzieli w jaki niepohamowany zachwyt wpadłam dowiedziawszy się, że profesor Dmuchawiec właściwie faktycznie istniał! Co prawda nie był to jeden mężczyzna, a kilku, ale fakt posiadania takich nauczycieli w swoim życiu, to musiało być coś niezwykłego! 

Kończąc: po lekturze "Tym razem serio" czuję się pełna nadziei. I jest to najwspanialsze z uczuć! Dziękuję Pani Małgosiu!