Czy przypadkiem nie wspominałam już, że dobrze jest pisać o miłości? Wydaje mi się, że niejednokrotnie i z całą pewnością nie tak dawno. Otóż wyobraźcie sobie, że za sprawą wspaniałego zbiegu okoliczności ostatnio trafiam na wiele lektur, gdzie miłość gra pierwsze skrzypce. Co ważne, tytuły te nie są historiami o zakochaniu, ale o prawdziwej, dojrzałej, opiewanej przez poetów miłości. I nie, nie robię tego naumyślnie! Książki same wpadają mi w ręce! Tak jakby.
Tym razem w zgodzie z moim zamiłowaniem do rzeczy ładnych, w tym okładek wyjątkowo pociągających, chwyciłam "Dziewczynkę, która wypiła księżyc", bo graficy, którzy projektowali oprawę dali po robocie i należą im się brawa. Czego się spodziewałam? Muszę przyznać - myślałam, że będę czytać książkę dla młodzieży. Sądziłam, że owszem, będzie magiczna, ale przy tym niespecjalnie zmotywuje mnie do jakiejkolwiek refleksji prócz zwykłego zadowolenia z lektury. Zaskoczono mnie jednak tekstem bynajmniej nie o czarach i magii, a o filozofii życia. I ja to lubię, i ja to cenię, i ja mam nadzieję na więcej.
Do rzeczy. Razem z Kelly Barnhill przenosimy się do równoległego świata, który ja podświadomie usytuowałam w Azji. To chyba zasługa bagnistego potwora Glerka, który idealnie pasuje mi do mitologicznego stworzenia pochodzącego ze wschodu. Naszym pierwszym przystankiem jest jednak miasteczko owinięte potężnym szalem smutku. To w nim bowiem rok rocznie w ramach ofiary dla okrutnej Wiedźmy w lesie składane jest najmłodsze dziecko w osadzie. Poświęcenie to ma na celu uśpienie złości potężnej kobiety i ochronę miasta przed jej sadyzmem. Moment, w którym miejscowi oddają się żałobie nad ofiarną owieczką, dla pobliskich moczarów jest skupieniem się na wykonaniu zadania, którym jest uratowanie dziecka porzuconego w niebezpiecznym lesie. Do misji tej wyznaczono Xan - ponad pięciusetletnią czarownicę, która prócz codziennej magii domowo-leśnej poświęca swój cenny czas, by bezpiecznie przenieść porzuconego niemowlaka do nowej, kochającej rodziny. Tak dzieje się od dziesiątek lat, ale w roku, w którym my zawitaliśmy do tego świata coś się zmienia. W Radzie oddającej dzieci ofierze pojawia się młody mężczyzna, którego przeraża okrucieństwo tradycji i zamierza zaradzić jej celom. Kobieta, której córka jest najmłodszą w mieście popada w szaleństwo po utracie dziecka. Xan poi uratowanego bobasa nie tylko światłem gwiazd, ale i ogromnym haustem mocy księżyca, co skutkuje postanowienie, że umagiczniona od tej pory dziewczynka zostanie z nią na moczarach. Wszystkie te elementy sprowadzają się do nieuniknionego - Luna zmieni bieg historii, miejmy tylko nadzieję, że nie stanie się przy tym nikomu krzywda... przynajmniej nie większa niż dotychczas.
Powieść wydaje się banalna, można by przewidzieć ewentualny bieg wydarzeń, ale właściwie niewiele dzieje się tak, jakbyśmy się tego spodziewali. Fundamentalne przekonania ludzkie, gra kłamstwa karmionego przez lata, okrucieństwo otoczone strachem i smutkiem, a wszystko to w kontrze do miłości, która swoją łagodnością potrafi zdziałać prawdziwe cuda.
Jestem zachwycona przeczytaną historią. Podobała mi się piękna opowieść, w której nie zabrakło codziennego, ludzkiego rozchwiania, niepewności, przeszkód i woli ich pokonania. Co więcej, każda postać pełna jest symboliki. Wyobrażam sobie ile pracy musiało kosztować autorkę ich stworzenie. Nawet tak dalekiemu w planie wujowi Gherlandowi nie pozwolono być bezbarwnym, ani po prostu złym. Prześwitami nie większymi od główki igły przedostaje się przez niego cieniutka nić niepewności, być może nawet dobra. Naprawdę biję ukłony za tak fantastyczne tworzenie bohaterów i ich profilu psychologicznego, a Was zachęcam do sięgnięcia po "Dziewczynkę..." choćby po to, by przypomnieć sobie, co w życiu jest tak naprawdę ważne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz